Site icon Sportujesie

Zugspitz Ultra Trail gra, której stawką jest życie

Pamiętam jak kolega Tomek Kurczyk zadzwonił do mnie trzy lata temu i w rozmowie spytał czy nie pobiegłbym biegu 100 km po górach, chyba mówił o Krynicy. Nie pamiętam bo to pytanie mnie rozbawiło na tyle, że dalszych informacji nie słuchałem 😉 100 km po górach ?! To ile bym to biegł dwa dni ? oszalałeś ?! Jakoś nie mogłem tego przetrawić wtedy.

Czas szybko mija i to co kiedyś wydawało się absurdem stało się czymś tak oczywistym, że tym razem ja nie byłem rozumiany przez rodzinę 🙂

Pierwszą setkę postanowiłem zrobić na biegu Zugspitz Ultra Trail – chyba najbardziej znanej imprezie w Niemczech. Stosunkowo blisko od domu, Alpy oraz informacja, że jest aż 10 bufetów przekonały mnie do tej lokalizacji. Nie zgłębiałem tematu za bardzo, nie oglądałem za dużo filmów o tym biegu na YT po prostu się zapisałem razem z reszta ekipy, Tomkami Kurczykiem i Konfederakiem. Trzeba było zadać sobie pytanie dlaczego jest aż tyle bufetów …. Generalnie impreza jawiła mi się sielankowo.

Opis tras jest na stronie orga

Trenowałem pod ten bieg jakiś czas, a treningi to zawsze balansowanie na granicy kontuzji i tak też było w moim przypadku. Przeciążony Achilles na 16 dni przed startem uległ awarii na zawodach 10 km Bieg o Koronę Dąbrówki

No i się zaczęło: ortopeda, prześwietlenie USG, fizjo, fizjo znów fizjo potem osteopata dwa razy oraz odstawienie biegania. Po tygodniu już mniej kulałem a po dwóch mogłem wyjść na delikatny trening. 12 km przebiegłem więc niby ok jednak tętno pokazywało, że kondycja spadła. Dwa dni to już duża przerwa bo organizm się rozleniwia a dwa tygodnie to klęska. Przebiec to przebiegnę nawet nie zakładałem innej opcji jednak planowe 16 godzin było nierealne.

Nie ma co płakać i rwać szat trzeba podjąć rękawicę i walczyć na tyle na ile można i z takim założeniem wylądowałem z kolegami Tomkami w Grainau na polu namiotowym. Pogoda mile nas zaskoczyła, bo zgodnie z zapowiedziami miało nadal padać, nadal bo od 2 tygodni padało w tym rejonie. Namiot rozbijaliśmy w pełnym słońcu porozbierani do połowy. Sytuacja zmieniła się po południu jak już opłaciliśmy pobyt zaczęło padać i tak już zostało do końca naszego pobytu. Padało w nocy od popołudnia, ranki były ok poza niedzielą gdy lało od rana właściwie od soboty 🙂

Po rozbiciu namiotu poszliśmy na spacer by się rozruszać po podróży, niedaleko jest jeziorko Eibsee i tam też się wybraliśmy, urokliwe miejsce. Dodatkowo spotkaliśmy tam Stevie Kramer na lekkim treningu.

Dzień przed startem poszliśmy na pasta party po południu bo rano ładowaliśmy akumulatory, koledzy w namiocie tlenowym a ja łapałem energię z kosmosu.

Po południu oczywiście lało i to z gradem, expo zalane 🙂

Jedzonko było słabe organizatora trzeba wysłać na szkolenie do Piotrka Hercoga by zobaczyli np. na zimowej połówce co oznacza termin pasta party 😉 Był fizjo na miejscu, który robił masaże i zakładał tejpy jednak cena 5 euro za jednego tejpa wydała się mi za duża zatem zrezygnowałem. Nic się nie działo więc wróciliśmy do namiotów. Numerki odebrane i to najważniejsze.

Dziś dzień meczu Polska Niemcy jako, że na campie nie ma tv musieliśmy kombinować z telefonami. Nasz namiot zamieniliśmy w strefę kibica przy pomocy 2 telefonów – jeden z tv ZDF leciał obraz z wyłączonym głosem niemieckiego spikera a głos leciał z radia na drugim telefonie. Mocy dostarczały dwa power banki a kubek termiczny wzmacniał głos, choć dawał trochę za duży bass 😉

Start organizator przewidział na godzinę 7:30 rano zatem kończy się bieg wieczorem a do tego ostatnie 15 km to dość ciężki podbieg i zbieg robiony będzie w czołówkach na zmęczonych nogach. Taki bonus 🙂 Generalnie trasa nie wyglądała na profilu jakoś trudno  – pierwsze 50 km dwa ostre podejścia potem ok 30 km w miarę płasko i ostatnie km to wspomniane strome podejście i zbieg na metę.

Trochę nas dziwił obowiązkowy ekwipunek np czołówka, kubek do napoi, pojemnik na min 1,5 l, ciepła kurtka, rękawiczki długie spodnie i czapka to ok ale też spora lista bandaży, plastrów, rękawiczki lateksowe… Teraz z perspektywy czasu już mnie to nie dziwi mało tego dodałbym jeszcze kilka rzeczy do tej listy jednak wtedy nie obudziło to mojej czujności. Spakowaliśmy plecaki, trochę tego było jednak no i waga zaraz była zauważalna :/ Cały czas nerwowo sprawdzaliśmy pogodę – w Grainau miało podać od 14 do niedzieli włącznie zatem ciągle była nerwówka co ubrać. Kolega Kurczyk jako najbardziej doświadczony biegacz zalecał brać gore texa i ciepłe bluzy no i kije. Posłuchałem jego rady – dziękuję kolego, prawdopodobnie uratowałeś mi życie.

Problemem był też jeden przepak na trasie i to na 53 km, bo niby co mam tam zostawić skoro koljene ponad 20 km to w miarę lajtowy odcinek a dopiero końcówka miała być ciężka. Bardziej przydałby się przepak na np 70 km ale nie znam się może tak ma być. Z przepakiem też nie do końca było wiadomo czy będzie bo w regulaminie nie napisali nic o tym, pytaliśmy w biurze i powiedzieli, że przepaki odbierają rano przed startem. Oj nerwy nas zjadały każda okazja była dobra do panikowania 🙂

5 rano budzik kończy nasze sny o potędze. Szybki przegląd prognozy – bez zmian, po południu ma lać non stop, Wychodzę z namiotu i okoliczne góry mamią nas krwawymi od słońca szczytami, tja słońce, pierdu pierdu.

Kije zabrałem ale jeszcze nigdy z nimi nie biegałem jedynie korzystałem podczas trekkingu miałem więc wątpliwości czy korzystać z nich podczas zawodów, w sensie czy nie będą mi bardziej przeszkadzały. Zabrałem kije na start ostatecznie i o 7:20 staliśmy już na mecie słuchając ACDC puszczanego przez orga.

Adrenalina buzowała w krwi, odliczanie i goooo. No ok nie było gooo to nie sprint 🙂 ruszamy mozolnie na trasę po 30 metrach zaczynamy powoli biec. Tomek uciekł nam na dzień dobry 100 m zatem początek biegłem razem z Tomkiem Konfederakiem, którego opuszczam gdy zbiegamy z asfaltu w las. Od teraz biegniemy każdy swoim rytmem.  Dość szybko dobiegamy do pierwszego bufetu, który jest w pobliżu jeziorka Eibsee, gdzie dwa dni temu byliśmy na spacerze i wbijamy się głębiej w góry jest coraz bardziej stromo. Z pierwszych kilometrów trasy zapamiętam na pewno podejścia i zbiegi trasami zjazdowymi, naprawdę można się zmęczyć a to dopiero pierwsze 15 km trasy.

Na szczęście pogoda jest bez deszczowa, jest słońce i ciepło. Masyw Zugspitz zatrzymuje deszcze po niemieckiej stronie i tu w Austrii jest pełnia lata !

Stopniowo kumulowały się trudności na trasie. Początek to strome podejścia trasami zjazdowymi i takież zbiegi zbijające nam czwórki. Na tym etapie żar lał się z nieba. Kolejny poziom trudności to błoto i łąki, które tylko z daleka wyglądały łagodnie. Wystarczyło nadepnąć na trawę by zatopić się w błocie po kostki lub zjechać na tej mazi gdzieś w dół.

Poziom trzeci pojawił się na podejściu na najwyżej położony punkt trasy powyżej 2200 m na 30 km – gradobicie, zimno i mocny wiatr. Ręce zamarzały mi szybciej niż pojawiła się myśl by ubrać rękawiczki i gore. Odtajałem na zbiegu dopiero. Tam też pojawiły się pierwsze większe płaty śniegu, które musieliśmy pokonywać. Na jednym była nawet poręczówka 😉 Zatem mieliśmy tu i śnieg i błoto przecinane strumieniami i spore nachylenia stoków.

Na 40 tym km został ostatni podbieg ok 7 km i potem już zbieg na przepak i dalej już bardzo spokojnie jak nie te zawody aż do ok 75 km. Tu dogoniłem Tomka i biegliśmy trochę razem, jednak na jednym z biegów poniosła mnie ułańska fantazja i włączyłem 3 bieg zostawiając kolegę za sobą, liczyłem że mnie potem złapie.

Od 70 km zaczęło już lać konkretnie ale byłem jeszcze nisko więc było ciepło odliczałem w głowie kilometry do ostatniego najtrudniejszego podejścia, na 80 tym km. Wiedziałem,  że lekko nie będzie i do tego będzie już ciemno.

To podejście to trzeci poziom trudności. Wyobraźcie sobie stromą górę, po której spływa potok błota z gliny a wasze nogi zapadają się powyżej kostek. Jest ciemnom jesteście przemoczeni i z każdym krokiem wyżej robi się zimniej i zimniej. Ścieżka wije się serpentyną a jedyne co widać to rzeka błota i czołówki zawodników gdzieś tam wysoko – jeśli skieruje się głowę do skrajnego wygięcia do tyłu bo tylko w takim wychyleniu widać ta jest stromo. Na szczęście to zaledwie 5 km do punktu. Jedyne czego pragnę w tym momencie to dostać się do bufetu i wybić coś ciepłego oraz ubrać długie getry i zapasową bluzę. Generalnie wychładzam się błyskawicznie.

9 bufet jest na wysokości ok 1650 m 90 km, końcóweczka. Dochodzę do tego miejsca skrajnie wyziębiony, mięśnie mam zamarznięte ledwo się ruszam, telepie całym moim ciałem do tego stopnia, że wylewam zupę choć jej dostałem zaledwie 1/3 kubka. Proszę o dolewkę – słyszę nie bo dostaje każdy równą ilość. Zostaje mi ciepła herbata z proszku do wyboru malinowa lub cytrynowa. Wypijam trochę ogrzewam ręce przy palnikach kuchenki. Wlewam ciepłą herbatę do softflasków, które teraz grzeją mi klatkę piersiową. Zakładam na siebie wszystko co mam, ściąganie butów trwa wieki bo nie mogę zamarzniętymi palcami odwiązać sznurówek w końcu zdejmuje buty zatapiam stopy w zimnym błocie i wkładam na siebie leginsy. Tu pierwszy raz i jedyny mylę trasę. Ten etap to pętelka, mamy wbiec 500 m na przełęcz i zbiec do bufetu by skręcając w lewo udać się na ostatni zbieg do mety. Do tego punktu jeszcze biegłem dobrze połykałem kolejnych zawodników teraz miałem to już gdzieś. Sport przegrał z potrzebami pierwotnymi.

Nie widzę strzałek gdzie mam iść, leje jak cholera ciemno i zamieszanie na bufecie powoduje, że zaczynam podchodzić drogą zejściową pętli. Po ok 100 m zatrzymuje się zawodnik zbiegający i informuje mnie, że idę w złym kierunku i pokazuje gdzie biegnie szlak. Wracam na bufet, okazuje się, że wejście na ostatnie kilometry trasy wiedzie przez namiot. W namiocie ustawiona była dmuchawa ciepłego powietrza, oj nastałem się tam trochę by odtajeć. Po przejściu przez namiot/bramę wszedłem na poziom 4 master level tych zawodów. Ok 8 km podejścia 500 m przewyższenia, na szczęście szeroką łatwą drogą, którą w normalnych warunkach można śmiało grzać do przodu. Ja jednak miałem włączony tryb zombie i powłóczyłem nogami znów zmieniając się w sopel lodu. Ściganie się o dobry wynik zostawiłem na podejściu do bufetu, teraz chciałem to tylko skończyć. Dojść do mety wejść pod ciepły prysznic i zakończyć tą mękę. Dlaczego nie zszedłem z trasy ? Nie wiem ? Powinienem był to zrobić, chyba mózg był zbyt zamrożony by trzeźwo myśleć. Przecież nie jestem zawodowcem i mam ten komfort, że nie muszę ryzykować zdrowiem dla wyniku. Kolega Kurczyk był mądrzejszy, jak się okazało zszedł z trasy na tym punkcie był jeszcze bardziej wykończony niż ja. Świetna decyzja. Jakoś doczłapałem się do przełęczy, z której zobaczyłem koniec swojej udręki – światła miasteczka w dole. Niemal na wyciągnięcie ręki. Dość długiej ręki, tak na 10 km miasteczko leżało 200 m niżej. Znów pojawiły się kamienie, śnieg lód, strumienie czy niemal rzeki tony błota i oczywiście cały czas lało. Dobra wiadomość to taka, że to chyba wszystko co mogło się nam tu przytrafić więc gorzej nie będzie. Ta optymistyczna myśl utrzymywała mnie przy życiu, wiedziałem że to ostatni poziom tej gry i zmierzam do końca. Schodziłem 2 godziny ….

Na mecie czułem tylko ulgę, że to koniec liczyłem na coś do jedzenia ale nie za bardzo było – jakaś ciepła „zupa” i tyle. Teraz szybko do biura zawodów jakieś 500 metrów dalej po rzeczy na przebranie potem kilometr do prysznica i do namiotu. Na trasie został jeszcze trzeci Tomek, nie wiem jakim cudem przy takim zmęczeniu dał radę ale dotarł też. Brawo ! Game Over ! Wracamy do domu.

Zapis mojego biegu:

Film organizatora z tegorocznej imprezy:

Wyniki

galeria sportograf

Exit mobile version