Koniec Świata jest tak samo ciekawy i piękny jak każde inne miejsce na Ziemi – wizyta w Erto

0
Każde miejsce ma coś wartego zobaczenia i poznania choćby to był koniec Świata.Całkowity przypadek sprawił, że trafiłem do osady Erto położonej kilka km nad miejscowością Longarone. Przygoda z tym miejscem rozpoczęła się, gdy kończyła się inna – Dolomiti Extreme Trail. Tuż po ceremonii wręczania nagród najlepszym zawodnikom zawodów, gdzie Magda odbierała oklaski za zajęcie 2 miejsca zakończył się nasz pobyt w Forno di Zoldo i zostaliśmy z plecakami na ulicy. Miejsce do spania zalazłem przypadkowo szukając według kryteriów: cena oraz bliskość transportu na lotnisko, oddalonego ok 120 km. Zostały nam dwa dni bez noclegu z uwagi na zawirowania z transportem do Włoch i los sprawił nam niespodziankę w postaci nowego miejsca pobytu. Jako, że miejscowości górskie przeważnie mają słabą sieć połączeń a my nie mieliśmy auta postanowiliśmy złapać stopa.Magda profesjonalnie podeszła do tematu i zaczęła przygotowywania 🙂Podczas gdy  Magda poszła na zakupy do sklepu ja podszedłem do Włocha pakującego się na parkingu i spytałem czy nas zabierze na dół do Longarone. Zgodził się od razu. Okazało się, że dziś startował w biegu na krótszym dystansie w tej samej imprezie co my dzień wcześniej zatem drogę do Longarone opowiadaliśmy o przeżyciach związanych z bieganiem 🙂Ok jesteśmy w Longarone tylko co dalej 🙂 Według google maps nasza nowa miejscówka oddalona jest o 25 km wg informacji od właścicielki apartamentu to zaledwie kilka km, nasze rozmowy odbywały się po włosku z lekką domieszką angielskiego więc za dużo nie rozumieliśmy o co chodzi 🙂 Było pewne, że musimy wyjechać z Longarone gdzieś choć dokładnie nie było wiadomo gdzie tyle, że w góry w kierunku: Caso ? Caso Erto ? Erto ? Musieliśmy wyjść z centrum miasteczka i udać się na drogę prowadzącą w tym kierunku i tam chcieliśmy łapać kolejnego stopa.  Wystarczyło machnąć raz 🙂 Zatrzymała się para wspinaczy i ruszyliśmy dziarsko pod górę serpentynami wprost w kierunku tamy wiszącej nad Longarone.Już z centrum było widać wąski pas betonu wbity pomiędzy dwa szczyty, wąski i wysoki niczym zadrapanie na skórze. Tama ta w momencie jej ukończenia była najwyższą zaporą wodną na świecie: należał do niej absolutny rekord piętrzenia wody, wynoszący 261,6 m. Za długo nie pojechaliśmy bo po 2 km pojawił się korek u wlotu do tunelu. Okazało się, że był wypadek motocyklisty i trafiliśmy na akcje ratowniczą z użyciem helikoptera. Zapytałem kierowcę czy wie gdzie jest apartament, do którego mamy się dostać pokazując mu adres. Okazało się, że wie i nas tam zawiezie mimo, że musi zjechać z głównej drogi 1 km. To z kolei zapoczątkowało dalszą rozmowę. Zainteresowali się, dlaczego akurat tu przyjechaliśmy i czy znamy historię tego rejonu. Faktycznie miejsce raczej mało uczęszczane przez obcokrajowców…. Tak więc podczas gdy ratownicy wydobywali motocyklistę gdzieś znad przepaści poznawaliśmy historię tej ziemi.To mała zadra w skale, czyli mało widoczna wąska tama schowana w wysokich strzelistych skałach skrywała po drugiej stronie śmierć, która w październiku 1963 roku przetoczyła się nad nią i uderzyła całą swoją mocą na Longarone pogrążone w śnie. Niszcząc miasteczko doszczętnie i zabijając 2000 ludzi w ułamku sekundy. To samo zrobiła z miasteczkami Erto i Caso po drugiej stronie tamy. Wszystko to było dla nas nierealne, myślałem że to kwestia słabego angielskiego bo Włosi dość słabo nimi władali, że zakradł się jakiś błąd, 2000 osób …. Staliśmy w korku pod tunelem wydrążonym w skale będącym jedyną drogą by dostać się za tamę, do tych miasteczek, doszczętnie zniszczonych przez falę z jeziorka za tamą i poznawaliśmy coraz więcej szczegółów tej historii. Po chwili wszyscy stojący w korku patrzyli na helikopter, do którego na linie przypięte były nosze z motocyklistą my cofnęliśmy się do 1963 roku. Za tunelem, przez który właśnie wjechaliśmy znajduje się góra, z której tamtego roku obsunęło się ponad 250 mln m³ ziemi.Zapewne dogodne warunki posadowienia samej zapory spowodowały, że zbagatelizowane zostały niektóre obserwacje geologiczne na zboczach zbiornika. Jeszcze przed spiętrzeniem wody, 4 listopada 1960 r., nastąpiło pierwsze osunięcie części zbocza. Przeprowadzone wówczas dokładniejsze badanie tego fragmentu zbocza wykazało, że jest ono zbudowane z wapieni, dolomitów i skał krzemionkowych, poprzekładanych łupkami, sprzyjającymi powstawaniu stref ześlizgu. Usunięto gruz z doliny, a feralny odcinek zbocza utrwalono zastrzykami cementowymi. Zdarzenie to pokazało, że kalkulacje ekspertów spółki nie były dokładne i trzeba się liczyć z możliwym zagrożeniem dla doliny. We wrześniu 1963 r. nastąpiły w regionie silne opady deszczu. Namoknięte warstwy łupków z każdym dniem traciły zwięzłość i stanowiły coraz lepszą warstwę poślizgową. Na dziesięć dni przed katastrofą stwierdzono uaktywnienie się procesów spełzywania gruntu, które osiągnęło szybkość 41 cm na dobę. Po dłuższych wahaniach nadzór zapory zdecydował się na otwarcie upustów i odprowadzenie części wody. Do chwili katastrofy poziom lustra wody obniżono o 23 m. 9 października 1963 r. o godzinie 22:39 doszło do katastrofy. Z namokniętego wodą zbocza Monte Toc, na szerokości blisko 3 km, do zbiornika powyżej zapory zjechało z prędkością 110 km/h 240-270 mln m³ skał, ziemi, drzew. Przy wysokim stanie wody w zbiorniku spowodowało to jej spiętrzenie i powstanie dwóch fal powodziowych. Jedna zniszczyła szereg przysiółków na zboczach po przeciwnej stronie zbiornika i powyżej niego. Druga przelała się przez koronę zapory. W wyniku tego powstała fala 70-metrowej wysokości, która pędząc wąską doliną poniżej zapory z prędkością blisko 100 km/h zrównała z powierzchnią ziemi miejscowości Pirago, Rivalta, Villanova, Faè i położoną u wylotu doliny Vajont miejscowość Longarone, zabijając 1917 osób. Sama zapora nie uległa większemu zniszczeniu. Zbiornik Vajont został wypełniony gruzem skalnym do wysokości 175 m i tym samym stracił większość swych własności retencyjnych.
Opowieść o tym zakończyła się w momencie gdy wyjechaliśmy z tunelu i naszym oczom ukazała się ta góra, teraz błyszcząca łupkiem w Słońcu.Po chwili dojeżdżamy do naszej osady Erto, która wygląda na opuszczoną. Zabudowa z daleka wyglądała na w miarę ok jednak z bliska widać było, że to zniszczone miasteczko. Wiele domów jest pustych i zniszczonych. Mimo, że domków jest niewiele to nie udaje mi się odszukać naszego apartamentu z uwagi na brak numerów na domach. Podszedłem w grupki lokalsów spytać o drogę pokazując im adres. Powiedziałem, że szukam tego adresu i że mam tam rezerwację na nocleg na dwa dni. Starszy Pan powiedział, że może mi pomóc i mam iść za nim. Zaprowadził mnie do jakiegoś domu na którym był numer ale nie taki jakiego szukałem, zatem pytam czy to aby na pewno jest ten zarezerwowany apartament, gość odpowiada że tak spoko możemy tutaj spać pokazując pokoje, kuchnie i łazienki. No ok może być. Ale po chwili mówi, że lokal nie jest jeszcze skończony i np nie ma prądu w sypialni na górze , no ok mam czołówkę więc dam radę. No i, że łazienka na gorze też nie skończona, dobra to umyję się na dole. Na koniec mówi, że jakby ktoś się pytał to jesteśmy jego znajomymi nie turystami i nie płacimy za nocleg. No nie to na pewno nie jest nasza miejscówka 🙂 Pokazuje facetowi raz jeszcze adres i zdjęcie apartamentu wtedy on jakby dopiero to zobaczył, mówi że to nie tu ale nas zaprowadzi 🙂 Po chwili lądujemy pod drzwiami naszej chatki jednak jak i inne i ta jest pusta. Nie ma tam nikogo. Włoch postanawia nam pomóc, daje mu numer telefonu i telefon do właścicielki i dzwoni do niej. Dzięki temu udaje się załatwić klucz do domu i po chwili pojawia się ktoś z obsługi – możemy się wprowadzać – a końcu 🙂Na drugi dzień postanowiłem zbadać okolicę, bo miasteczko obejść można w 5 minut co zrobiliśmy wieczorem szukając sklepu, którego tam nie ma haha Magda została na tarasie by restować się po zawodachja wybrałem okoliczne piony w myśl jest góra to trzeba na nią wejść. Szedłem jakąś ścieżką wychodzącą z miasteczka w kierunku gór nie mając pojęcia dokąd mnie zaprowadzi. Była oznaczona jako szlak i pojawiły się nawet jakieś nazwy na tabliczkach zatem uznałem, że to dobry szlak. Od początku trasa mocno wbijała się do góry a sam szlak za łąkami, na których wypasano owce coraz bardziej był zarośnięty. Ostatecznie drogi praktycznie nie było miejscami, jedynie na drzewach były czerwone kropki symbolizujące szlak.Było bardzo stromo ale pięknie dlatego przedzierałem się przez pokrzywy i krzaki wyżej i wyżej co rusz napotykając na jakieś ciekawe i piękne miejsca. Ostatecznie całość trasy to 10 km i niemal 1000 m w pionie !  

Relive 'Morning Hike’

Rewelacyjna trasa, choć chyba mało kto tam chodzi a część trasy szedłem na kompas. Po zejściu do miasteczka postanowiliśmy pojechać do Longarone na zakupy i sprawdzić połączenia do Wenecji na lotnisko. Uszliśmy może z 300 m gdy zatrzymał się samochód a z jego wnętrza kierowca nas zapraszał do środka – oczywiście po włosku 🙂 Zawiózł nas do Longarone prosto pod sklep. Zrobiliśmy zakupy oraz sprawdziliśmy skąd i co jedzie do Wenecji i postanowiliśmy wracać do naszej osady bo od południa nadchodziły burzowe chmury a wizja 5 km spaceru pod górę w burzy bez odpowiedniego ubioru nie napawała pozytywnie. Tym razem nie było już tak łatwo złapać stopa :/ Zaczął już lekko padać deszcz i błyskało się solidnie a z wąwozu między górami wylewała się czarna chmura, wtedy zatrzymała się czarna Alfa Romeo Gullia z nie mówiącym po angielsku kierowcą. Gość był pasjonatem salsy i z głośników brzmiały latynoskie rytmy. Miła i szybka to była droga. Do domu wchodzimy dokładnie w momencie gdy z nieba wylewa się cała zawartość chmur.Rankiem kolejnego dnia opuszczaliśmy już naszą miejscowość, która jak się okazało miała dużo ciekawych atrakcji choć na pierwszy rzut oka wyglądało to na miejsce kręcenia horrorów i opuszczone przez ludzi. Ci którzy tu mieszkali okazali się być bardzo mili, okolica nad wyraz ładna, interesująca i atrakcyjna na trekking czy wspinaczkę (jest tu nawet via ferrata jako hołd zabitym w katastrofie) jest też to idealne miejsce z dala od cywilizacji gdzie można zapomnieć o całym Świecie.

Wypluwanie płuc i reszty – sprint 5 km nocą w Parku Grabiszyńskim

0
5 km hmm… niby nic ale każdy kto biega wie, że to masakra jest jeśli che się ścigać oczywiście. Mówi się często, że bieganie to radość, endorfiny i takie tam jednak, nikt nie mówi, że to ból i cierpienie, kontuzje, wyrwane paznokcie …. 😉 Tak krótkie dystanse są dość kontuzjogenne i omijam je szerokim łukiem, dość mam szybkości na treningach i to mi wystarczy.Park Grabiszyński odwiedzam kilka razy w tygodniu na treningach, tuż przed wyjazdem zauważyłem plakat z info o zawodach właśnie na te 5 km. Pomyślałem sobie, że nie ma takiej opcji bym to biegł. Dwa dni przed zawodami dostaje maila od dziewczyny z info o tym biegu i prośbą bym to wygrał :))) Po powrocie co robie ? Zapisuje się oczywiście 🙂Bieg Nocny Radia Wrocław w Parku Grabiszyńskim.Cóż można powiedzieć o tym biegu ? Trasa doskonale mi znana, wiele potu zostawiłem na tych ścieżkach. Dwie godziny przed startem odebrałem pakiet i sprawdziłem oznaczenie trasy – oznaczenia brak 🙂 W sumie po co to oznaczać wystarczy kilka osób i to ogarną. Pojechałem do domu na godzinkę, przebrałem się i ok 21:45 byłem na miejscu, ja i sprawczyni tego zamieszania 🙂 Minęły 2 tygodnie od dość ciężkich zawodów na ponad 100 km i 7150 m przewyższenia a ja stoję na starcie sprintu. Szaleństwo ! 🙂Na zawodach był komplet czyli 300 zawodników, organizator zapewnił wspólną rozgrzewkę dla zawodników ja jednak nie skorzystałem i poszedłem trochę potruchtać.
zdjęcie ze strony https://www.facebook.com/radiowroclaw/
zdjęcie ze strony https://www.facebook.com/radiowroclaw/
Pogoda była idealna na ściganie, po ostatnich upałach przyszło solidne ochłodzenie i temperatura o tej porze była w granicy 14 stopni i delikatnie kropiło. Bajka !22:01 prowadzący imprezę daje sygnał do startu i tym samym rozpoczyna się Bieg Nocny Radia Wrocław w Parku Grabiszyńskim – lecimy.
Bieg Nocny Radia Wrocław w Parku Grabiszyńskim
zdjęcie ze strony https://www.facebook.com/radiowroclaw/
Ruszamy dość ostro choć obawiałem się, że będzie mocniej. Na szczęście da się to jakoś ogarnąć, wiadomo pierwsze kilkaset metrów zatyka ale tempo szybko się normalizuje i lecimy w okolicy 3:40. Da się żyć !Pierwszy km tempo 3:26 kolejne 3:40 z groszami tak więc spoko. Trzymamy się grupką 8 osób plus lider, lokalny wymiatacz wszelkich tego typu biegów w okolicy – można powiedzieć zawodowiec. Przyjechał tu by wygrać i ścigał się sam ze sobą. Miło było patrzeć jak co krok jest coraz dalej i dalej. W okolicy 2 km trasa przebiega wzdłuż rzeczki Ślęża, to jedna z tych części parku, która nie posiada oświetlenia. Jestem jednym z nielicznych, którzy mają włączoną czołówkę. Organizator zaznaczył w regulaminie, że każdy powinien posiadać własną czołówkę jednak niemal nikt tego nie przestrzegał. Dzięki niej mam przewagę 🙂 Nieznaczną ale jednak, widać że część zawodników minimalnie zwalnia nie widząc co jest pod stopami choć trasa raczej gładka jest. W połowie trasy z kolei mamy mały zonk, osoba kierująca ruchem stoi w złym miejscu i za późno do nas krzyczy i wskazuje kierunek, trochę to wybija z rytmu ale nic to ciśniemy dalej. Kawałek wzdłuż ulicy kostką brukową i po chwili znów wracamy do parku, ciemnego parku 🙂 Czołóweczka daje radę, widzę że dwóch zawodników ciut zwolniło zatem dokręcam mocniej i ich wyprzedzam. Wpadam na pozycję 6, przede mną jest 2 zawodników ale ciężko będzie ich dojść na 2 km przed metą tym bardziej, że oni też docisnęli. Biegnę ich tempem co daje mi tylko to, że zwiększam przewagę nad dwójką za mną i tyle. Na metę wpadam po 18 minutach, tam dostaję metal i uściski od dziewczyny.Czas wracać do domu – tak 18 minut i to całe zawody haha genialne 🙂Ostateczny czas 18:00:22 miejsce 6 open i 1 w kategorii M40. Zero kontuzji a tego bałem się najbardziej, no i nie było to tak ciężkie jak mi się wydawało. Ciągnąłem od początku do końca na świeżości. Nie było więc tytułowego wypluwania płuc – strach ma wielkie oczy jednak 🙂 Sam byłem zdziwiony. Fajnie ale jednak wolę ultra 🙂Dziękuję zawodnikom za walkę, organizatorom za fajną imprezę i dziewczynie za doping – świadomość, że czeka mnie całus na mecie dodawała mi energii 🙂
Bieg Nocny Radia Wrocław w Parku Grabiszyńskim wyniki pierwszej 10
Bieg Nocny Radia Wrocław w Parku Grabiszyńskim wyniki pierwszej 10
  

Śladami dzikiej zwierzyny czyli Dolomiti Extreme Trail DXT 103 km

0
W XVIII w niejaki Déodat Gratet de Dolomieu podczas pojedynku zabija przeciwnika za co trafia do więzienia. Tam uczy się geologii. Później badając skały z Alp Wschodnich odkrywa, że ich skład znacząco różni się od innych skał wapiennych. Skała ta zyskała nazwę Dolomiti, a następnie nazwę tą nadano całemu masywowi górskiemu, z którego pochodziła skała i tak dziś mamy Dolomity – najpiękniejsze góry Świata.W górach tych byłem dwa razy a zakochałem się jak tylko je zobaczyłem, zatem nie trudno było mnie namówić na bieganie po nich. Zebrała się ekipa na domek i na wspólny przejazd więc zapisałem się na bieg jeszcze w zeszłym roku. Na dwa dni przed wyjazdem dowiaduje się, że transportu nie ma 🙂 Na szczęście znalazłem tani lot do Wenecji z Krakowa więc w sumie wyszło taniej i lepiej niż jazda autem 14 godzin. Pozostaje problem dostania się z Wenecji do górskiej wioski. Magda pisze do orga, bo ponoć zapewnia transport z lotniska. Jest  ! 1,5 godziny lotui lądujemy w Wenecji, która wita nas ulewą – nie dziwota, że to miasto się topi …Na lotnisku czekał na nas już kierowca organizatora, który zabrał nas do wioski gdzie mieliśmy domek czyli Zoppe di Cadore. Kierowca zakochany w tych górach zna każdy szczyt, po drodze pokazuje nam większość z nich i wymienia nazwy. Za transport nie zapłaciliśmy ani grosza dzięki uprzejmości organizatora, który chyba tylko ze względu na Magdę, która była na tych zawodach z ramienia www.runandtravel.pl jako dziennikarka i zawodniczka w jednym 😉 Jak dobrze podróżować z VIPem ;).Po kilku godzinach dobija reszta ekipy z Polski, Kinga, Ewelina i Mariusz – jest komplet ! Podziękowania dla nich za dowiezienie kijków Magdzie i pożyczenie kompletu dla mnie bo samolotem byśmy ich nie przewieźli. Dziewczyny pojawiły się w Dolo rekreacyjnie – trochę trekkingowo, trochę biegowo i jako support dla Mariusza. Po śniadaniu ruszamy na zapoznanie się z trasą a dokładniej z ostatnim odcinkiem, który będziemy pokonywać podczas zawodów nocą. To bardzo trudny, w zasadzie najtrudniejszy fragment trasy ok 20 km. W skrócie to bardzo długi techniczny zbieg/zejście następnie strome pokonywane niemal na czworakach podejście, zbieg i forsowanie rzeczki z wodospadem ,techniczny odcinek z potężnymi śliskimi korzeniami i zbieg do wioski. Był to bardzo dobry pomysł by przebiec ten fragment, zaprocentowało to podczas zawodów. No i na dodatek można było podziwiać takie widoki !Na koniec treningu skorzystaliśmy z lokalnej knajpki zlokalizowanej przy starcie/mecie zawodów gdzie poznaliśmy szefa całego zamieszania, samego BOSSa, organizatora tych zawodów. Porozmawialiśmy o ostatnim etapie trasy a na widok zdjęć z tejże było widać błysk szaleństwa w jego oczach podczas pokazywania gestami rąk jakież tam są przewyższenia. OK wiedzieliśmy już, że to szaleniec 🙂 Pozytywny oczywiście !Drugi poranek to krótki trening rozruchowy z rytmami na 200 m. Problemem okazało się znalezienie płaskiego odcinka 200 m by zrobić rytmy, musieliśmy wspiąć się 400 m wyżej aż na ponad 1800 m i tam udało się znaleźć w miarę płaski odcinek i to jeszcze w takiej scenerii !!! Ten odcinek to też trasa zawodów zatem poznaliśmy 30 km trasy co bardzo ułatwia bieg w zawodach. Drugą pomocą był fakt, że mieszkaliśmy nie tylko na trasie zawodów – dzięki czemu była opcja by zrobić sobie tam swój własny bufet 🙂 ale głównie to, że była to wysokość prawie 1500 m zatem alkimka robiła się podczas snu 🙂 Idealnie. No a z balkonu mieliśmy taki film: Minusem był fakt, że miejsce to było z dala od cywilizacji i nie mam tu na myśli brak opery ale choćby działającego sklepu spożywczego. Ten, który był działał tak jak pojawiła się obsługa a ta pojawiała się o różnej porze. Z innych atrakcji miasteczka była restauracja bardzo zachwalana przez wszystkich. Knajpa ma w swoim menu 3 pozycje – danie pierwsze, danie drugie oraz deser. Czynna jest dwa razy dziennie w godzinach 12-14 oraz 19-21 🙂 Ci to mają luz 🙂 W międzyczasie odebraliśmy pakiety – tj numerki 🙂Piątek to już relax i szykowanie się do zawodów – mentalnie 🙂W Dolomitach ścigałem się dwa razy przy okazji zawodów Cortina Trail. Ten rejon dość dobrze poznałem, bo poza bieganiem zaliczałem kilka via ferrat. Postanowiłem zapoznać się z rejonem w okolicy Forno de Zoldo gdzie rozgrywane są zawody Dolomiti Extreme Trail. Moim głównym startem miał być w tym roku hiszpański bieg Epic Trail w Pirenejech jednak obecny rok był wyjątkowo ciężki dla mnie i treningi były bardzo rwane a czasami wręcz ich nie było. Zatem ten sezon to nauka a nie ściganie a starty są bardzo lajtowe na całkowitym luzie. Taki też więc miał być i był bieg DXT na dystansie 103 km. Po  poprzednich zawodach penyagolosa gdzie od połowy borykałem się z poważnymi problemami żołądkowymi w tym biegu niemal całkowicie zrezygnowałem z żeli na rzecz jedzenia w bufetach, samych żeli miałem 4.Bufetów na trasie było bardzo dużo  tj 13 i rozłożone były idealnie, całą trasę opękałem na jednym bidonie 0,5 l bo wody było pod dostatkiem także poza bufetami.  Zatem łatwo było biec bez żeli. Zawody zaczynały się o 5 rano w sobotę, przed startem można było oddać rzeczy na przepaki – ja dałem tylko rzeczy na metę. Na starcie pojawiamy się ok 20 minut wcześniej. Idealnie ! Ostatnie sprawdzenie czy wszystko jest, jest tylko bidon pusty 🙂 Magda ratuje mnie kilkoma łykami wody na pierwszy etap i równo 0 5 ruszamy. Pierwsze kilometry to bieg asfaltem wsród kibiców, po drodze mijamy knajpę na tarasie, której wystawiono głośniki – leci muza z Easy Rider „Born to be Wild”, włosy same stają dęba 🙂 Pierwsze kilometry 4:13, 4:20, 4:14 …. po czym zaczyna się piony, trasa extreme trail czyli góry i tempo kilometra to już 14:30 🙂 Do takiego tempa należy przywyknąć na pierwszej części tych zawodów. Do 50 km praktycznie nie ma biegania, trasa ciężka, podejścia bardzo trudne a o zbieganiu nie ma mowy, szlak bardziej przypomina ścieżkę dzikiej zwierzyny niż szlak, czasami jest nawet za wąsko na but, często schodzi się po konarach kosówki, czy lawiniskiem kamieni. Na ten odcinek zakłada się ok 10 godzin a to tylko 50 km. Zacząć biegać można w drugiej części więc ważne jest by w tym pierwszym etapie za bardzo się nie spalić. Taki układ pasował mi idealnie tym bardziej, że pogoda dopisywała i można było napawać się widokami.    Gdy skończyły się trudności pierwszej części biegu przyszła ulewa 🙂 Pierwsze 10 km biegłem bez zakładania kurtki licząc, że to jest na tyle intensywne, że zaraz się skończy. Nie skończyło się trzeba było więc podjąć decyzje – wracam do domu a byłem od niego 200 m 🙂 bo było to akurat na tym fragmencie trasy czy zakładać kurtkę i lecieć dalej. Przesłanki by skręcić do domu były solidne – byłem całkowicie przemoczony a buty fruwały mi na twardej powierzchni  niczym tępy nóż na pomidorze. No i na cholerę mi to bieganie skoro i tak się nie ścigam a ponad połowę reszty trasy już znam ?!  Ok zjadam ciepły rosół na bufecie, trochę parmezanu posiedziałem kilka minut i ostatecznie ubrałem kurtkę i poleciałem dalej. Deszcz przestał padać chwilę przed Messner Mountain Museum Dolomites, tu też zatrzymuje się na kilka minut bo jest bajecznie, poniżej jest kolejny punkt i tam znów kilka minut na zupkę i rest.  Słońce powoli zachodzi a został jeszcze najtrudniejszy fragment do przebiegnięcia. Zatem biorę się za zbieg i dopadam do punktu Passo Cibiana na 82 km. Tu trzy dni wcześniej zaczynaliśmy trening z Magdą i ten odcinek już znam i wiem co mnie czeka. Samo dobro 🙂 Na bufecie zauważam, że mam problemy z żołądkiem – na szczęście to z wysiłku tylko ale nie mam już apetytu a jedzenie wydaję mi się suchymi wiórami – odwodniłem się zatem. Ale jak  ?! Przy takiej ilości płynów jakie przyjmowałem regularnie jak to możliwe ??? Piłem naprawdę dużo a i tak się odwodniłem. No trudno trzeba jakoś przebiec ten hardcore i to po ciemku bo po ok 4-5 km zrobiło się na tyle ciemno, że założyłem latarkę. Jakże inaczej wyglądał koniec tego biegu w porównaniu z zawodami w Hiszpanii 4 tygodnie wcześniej gdzie od 50 km umierałem a od 70 byłem martwy i biegłem z przyzwyczajenia. Tu poza problemem z żołądkiem nie miałem jakiś problemów, robiłem swoje – biegło się ok, nawet ten techniczny zbieg w ślizgających się butach wyjątkowo łatwo mi poszedł tak samo podejście, które robiliśmy na czworakach teraz wszedłem na kijach bez postojów. Oczywiście to, że nie jadłem nie pomagało ale generalnie było spoko, cały odcinek od ostatniego punktu w zasadzie biegłem. Zegarek umarł po 18:25 minutach ale tym razem znałem trasę więc odległości nie były mi potrzebne. Na mecie melduje się po 19 godzinach i 6 minutach co dało 45 miejsce open 🙂 Jestem w szoku bo przy takiej ilości biesiadowania na bufetach i całkowitym chilloucie podczas całych zawodów nie śmiałem liczyć na tak dobrą lokatę haha na dodatek nie byłem zmęczony i na metę wpadam świeży. Na mecie czeka support Mariusza no i sam Mariusz, pakujemy się do auta i jedziemy do domu – czas wziąć prysznic i wypić piwo przed snem. Na trasie została Magda, która walczyła o miejsce na pudle, bo rywalki zbyt mocno rozpoczęły i padały jak muchy. Magda zatem robiła swoje czyli połykała kolejne zawodniczki i tym samym na mecie zameldowała się jako druga kobieta !!!Niedziela to czas na wymeldowanie się no i dekorację mistrzów ! Magda na pudle !!! DUMA !!!!! i łapania stopów 😉 do miejsca naszego nowego zameldowania na dwa dni …Uwagi do zawodów.Bieg składa się z dwóch części i warto pomyśleć o wymianie butów na przepaku, na początek zabrać nawet cięższe ale stabilniejsze trzewiki bardziej na techniczne szlaki a w drugiej połowie założyć coś na ściganie. Bufety zaopatrzone spoko, wody na trasie dużo więc spoko styknie 0.5 w plecaku, konieczne są kijki i to bardziej niż na innych ultra. Tu pierwsza połowa trasy była idealna dla tych co zimą śmigaja na skiturach i maja wyćwiczone ruchy kijkami. Na serio jak chcesz powalczyć na tej trasie poćwicz zimą ręce i nogi, samo bieganie i stabilizacja to za mało. Szlak w dużej części to nie szlak to jakaś ściecha lekko zaznaczona kilkoma przejściami kozic czy innej zwierzyny i nie widać samej drogi jedynie trackery Zabezpieczenie trasy idealne, obsługa była tam gdzie trzeba, oznaczenie trasy mimo, że teren ciężki nie nastręczało problemów. Warto zapoznać się przynajmniej z ostatnim fragmentem trasy, jest on trudny i biegnie się go po ciemku.  Mimo, że to Dolomity to jednak znacząco ten bieg różni się od znanego Lavaredo. To nie przebieżka po parku to solidny kop i bardziej to bieg survivalowy niż typowe ultra, do końca trzeba mieć siły i jasność umysłu a chwila nieuwagi może Cię dużo kosztować. Dystans 103 km 7150 + dla porównania CCC z cyklu UMTB ma o 1000 m przewyższenia mniej…link do imprezy Dolomiti Extreme Trail 

Castellón de la Plana co warto zobaczyć

0

Castellón de la Plana

to mała miejscowość, położona we wschodniej części Hiszpanii na tzw. Wybrzeżu Pomarańczowym z uwagi na liczne uprawy tego owocu. Faktycznie rośnie wszędzie a na dodatek czuć zapach kwitnących kwiatów pomarańczy niemal w każdym zakamarku tego małego miasteczka ale także w pobliskich górach i dolinach.

sady pomarańczy w Castellon
sady pomarańczy w Castellon

Castellon de La Plana ma około 170 tyś mieszkańców Nie oferuje wielu atrakcji ale zdecydowanie jest to miejsce warte zainteresowania z kilku powodów.

  • Jest morze
  • Są góry
  • Cała masa knajpek
  • Nie ma tu wielkomiejskiego zgiełku
  • Dobra komunikacja miejska i podmiejska
  • Rowery miejskie
  • Bliskość Walencji ok godziny drogi
  • Bezpośrednie połączenia lotnicze z Polski (Ryanair)

Lot do Castellon:

Do miasta mamy około 30 km i takie formy transportu, autobus lub taksówka, wynajem auta. Autobus rezerwujemy najlepiej przez internet u przewoźnika mediterraneoholidays

autobusem do Castellon
autobusem do Castellon

Koszt 24 EURO w obie strony (stan na maj 2018). Można kupić też na lotnisku. Lotnisko jest małe i wielkiego ruchu nie ma, autobus czeka na wszystkich pasażerów z danego lotu (tych którzy mają wykupione wcześniej bilety). Stacja końcowa mieści się na dworcu autobusowym pod którym jest też dworzec kolejowy w Castellon de la Plana. To Hiszpania więc rozkład jazdy jest umowny, np. w drodze na lotnisko autobus przyjechał 15 minut po czasie. Aha, brak informacji na dworcu autobusowym, nie ma też rozkładów jazdy, wszystkiego trzeba szukać w sieci. Jest dużo przewoźników i każdy oferuje też inne ceny. Na trasie do Walencji najtaniej jeździ firma Hefe, najdrożej jest pociągiem. Nie są to jakieś wielkie różnice więc nie ma się czym przejmować. Ja wybrałem podróż pociągiem z uwagi na wygodę, koszt 5,8 EURO. Pociągi częściej też kursują.

z Castellon do Walencji
z Castellon do Walencji

Pobyt w Castellon:

Wybrałem skromny hotelik ** w samym centum. Bliskość przystanku autobusowego, sklepów spożywczych i kanjp w opcji gdy planuje się pobyt stacjonarny jest rozwiązaniem wartym zainteresowania.

Odległość na plażę z tego miejsca to 6 km na szczyty pierwszych górek tyle samo. Na plażę dojedziemy autobusem linii T1, bilet kupuje się u kierowcy (tylko gotówka) kosztuje 1,05 EURO w jedną stronę.

Trolejbusy w Castellon
Trolejbusy w Castellon

W połowie drogi na plaże znajduje się strefa z marketami więc na większe zakupy można tam podjechać. Co do płatności gotówką. Często możecie usłyszeć w sklepiku/knajpie , że płatność kartą jest od np 5 EURO zatem warto mieć trochę gotówki.

park Ribalta w Castellon
park Ribalta w Castellon

W samym centrum miasteczka jest duży ładny park Ribalta i to w zasadzie wszystko, dwie no może trzy ulico/deptaki z dużą ilością kanjpek, spory targ (owoce , warzywa, owoce morza etc…) plac na którym odbywają się różne imprezy ( w ciągu tygodnia były trzy – maj), kilka ciekawych budowli i to w zasadzie wszystko nie licząc Uniwersytetu.

Plaża i port Castellon.

Autobus T1 jadący z Uniwersytetu nad morze zatrzymuje się przed portem, tam mamy marinę, deptak i kilka knajp – droższych niż w city (np kawa solo 1 euro vs 2 euro) ale widok na marine musi kosztować 😉 Z przystanku nad samą plażę jest ok 1,5 km drogi. Po drodze mija się park El Pinar, gdzie można swobodnie zrobić grilla i jest to miejsce do tego przeznaczone. Na plaży social jest słaby – brak knajp czy sklepów więc prowiant bierzcie raczej ze sobą. Jest ścieżka wzdłuż plaży, oczywiście prysznice przy wejściach i gdzieniegdzie przebieralnie – ich stan w środku jest słaby (brak toalet na pewno nie pomaga w tej kwestii).

Playa del Pinar Castellon
Playa del Pinar Castellon

Plaże są dwie Playa del Pinar oraz Playa El Gurugu choć dla mnie to po prostu jedna długa plaża z widokiem na góry.

przebieralnie na plazy w Castellon
przebieralnie na plazy w Castellon
widok na góry z plaży w Castellon
widok na góry z plaży w Castellon

Góry w Castellon.

W Castellon odbywa się sporo imprez sportowych w pobliskich górach, zarówno rowerowych jak i biegowych. Teren nadaje się do tego idealnie. Bliskość miasta powoduje, że można śmiało prosto z Hotelu wybiec prosto w góry na mały trening, ewentualnie podjechać autobusem do Uniwersytetu i tam to już ok 1,5 km do pierwszej górki. Górki są skromnie porośnięte więc widok na okolice jest wspaniały.

szlaki górskie w Castellon
szlaki górskie w Castellon
góry zaczynają się w granicach miasta Castellon
góry zaczynają się w granicach miasta Castellon
panorama gór w Castellon
panorama gór w Castellon

Wycieczka do Walencji z Castellon.

Można pojechać w góry choćby w okolice szczytu Penyagolosa, można podjechać do Barcelony lub bliżej do Walencji (około godzina drogi). Sama Walencja jest przepiękna i warto pojechać tam minimum na cały dzień.

Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Walencja leży blisko Castellon
Castellon Centrum

Saucony Peregrine 6 po 700 km przebiegu

Na chwilę obecną Saucony Peregrine 6 maja dokładnie 692,7 km przebiegu i praktycznie są już martwe. Czas zatem na ich ocenę.Peregrine 6 towarzyszyły mi w zawodach: Oraz na kilku treningach w górach. Nie biegałem w nich po płaskim terenie, no może raz czy dwa, reszta to pure mountain terain i to głównie skalisty bo takie jest przeznaczenie tych butów – skały.O specyfikacji tych butów można poczytać w google najważniejsze cechy to:
  • droop – 4 mm
  • system amortyzacji EVERUN dodatkowa pianka
  • podeszwa zewnętrzna z systemem PWRTRAC chroni przed ostrymi krawędziami podłoża
  • dla stopy neutralnej
Na dodatek jest to lekki but nadaje się więc na szybsze bieganko typy zawody, plus minus ok 245 g.Wielokrotnie przebiegałem przez kałuże czy rzeki i but dość szybko radzi sobie z wilgocią. Gorzej mu idzie na mokrej powierzchni. Tu trzeba być czujnym, dotyczy to zarówno błota, czy mokrych skał ale też i śniegu. Wydawałoby się, że klocki w podeszwie są stworzone do grzęskiego terenu jednak nic z tych rzeczy. Na mokrym lekko zwolnić i trzymać szeroko ręce 🙂 Nie ma tragedii ale czujność lepiej zachować.Przez ten czas dwa razy musiałem podklejać u szewca noski jednak to w zasadzie jedyny problem jaki zauważyłem. Znam opinie innych użytkowników, że wkładka potrafi się podwijać. Kilka osób mi to mówiło, ja na szczęście tego nie zauważyłem nawet gdy buty były mokre.Na długich dystansach pojawiały się lekkie pęcherze na pięcie. Nie było jednak problemu z obtarciami czy paznokciami – oczywiście mam rozmiar mim 1 większy, ale tego chyba nie trzeba pisać.Nie wiem na ile ocenia żywotność tego buta producent, standardowo przyjęło się mówić o 1000 km, strava daje limit 800 km moje peregrine 6 dobiły do 700 km. Myślę, że jakbym nie biegał w nich dystansów 100 km to dały by radę jeszcze popracować. Zacznę chyba brać buty na przepaki…Choć te 700 km to też takie naciągane jest trochę. Na ostatnich zawodach Penyagolosa na dystansie 112 km poddały się po 70 km. Spód podeszwy bolał mnie bardzo dotkliwie resztę dystansu, tak jakby podeszwy już nie było. Czuć było każdy kamień. Do tego rozleciała się podeszwa – te zielone klocki. W modelu 8 podeszwa jest już w całości nie tak finezyjnie wycinana jak w tym i ponoć problem ten zniknął.Przetarła się też siateczka.Reasumując:Saucony Peregrine 6 to ciekawy model, jak tylko uda znaleźć się dobrą promocję warto je kupić jeśli planujecie bieganie po terenie kamienistym mając na uwadze, że ich żywotność jest średnia.edit:dokulały do 830 km pięty bardzo już odczuwały stopień zużycia tych papci zatem dziś po treningu zakończyły żywot RIP 

Roladki z kurczaka z zielonymi szparagami w pesto

0
Od połowy kwietnia zaczyna się sezon na szparagi i właśnie się powoli kończy bo trwa tylko do połowy maja. Czasu mało a przepisów mnóstwo i każdy przepyszny. Zatem korzystajcie, jak ma ktoś blisko gospodarstwo z uprawą szparagów to nie ma na co czekać. Kupować i gotować !100 g szparagów to zaledwie 18 kalorii ale to też mnóstwo witamin i składników mineralnych, takich jak:
  • kwas foliowy
  • asparagina
  • beta-karoten
  • witaminy C, E
  • wapń, potas, fosfor
  • błonnik
  • inulina
 Na dziś proponuję obiad dla 2-3 osób szybki w przygotowaniu i na długo zapadający w pamięci oraz banalnie prosty w przygotowaniu. Jedziemy !Co potrzeba:Na sos >Pesto zielone plus śmietana ja dałem 18 można dać jaką się lubiPesto zrobiłem samodzielnie – przepis:Doniczka bazylii, olej extra vergin, orzeszki ja dałem nerkowca tak na oko 150 g, tyle samo twardego sera, ja dałem Permigiano Reggiano no i sól i pieprz do smaku.Orzechy zmielić na drobne – najlepiej w moździerzu. Następnie zmiksować wszystko razem w mikserze i gotowe.Danie główne 🙂Co potrzeba:
  • filet z piersi kurzastego stwora tak cirka ebałt 400 g
  • pęczęk zielonych szparagów
  • śmietana jak wyżej
  • kilka plasterków szynki, serrano, szynka parmeńska i szynka szwarcwaldzka ja dałem tą ostatnią, w Biedrze nie było nic innego
  • trochę mąki
przygotowanie:Filety tniemy na wąskie plastry delikatnie solimy i obtaczamy w mącę i na koniec owijamy plastrem szynki robiąc małe roladki.Etap drugi to szparagi. Odcinamy białe końcówki przecinamy na pół i gotujemy na parze, aż staną się miękkie po czym schładzamy je zimną wodą by zachowały sprężystość.Etap trzeci, na patelni rozgrzewamy olej i wsadzamy nasze roladki, opiekamy im boczki po 5 minut na bok. Zresztą sami zobaczycie jak długo, kurak nie może być surowy 🙂Etap czwarty – Grande Final !Dodajemy pesto 4-5 łyżek i śmietanę, delikatnie mieszając by zmiksować składniki. Dodajemy naszego zielone szparagi i czekamy aż wszystko się zagotuje. Teraz tylko czekamy aż sos ostygnie i lekko zesztywnieje. Nakładamy na talerze, dla osdoby można dodać kilka listków bazylii i jemy !!Wartości odżywcze szparagów gotowanych (w 100 g)Wartość energetyczna – 22 kcal Białko ogółem – 2.40 g Tłuszcz – 0.22 g Węglowodany – 4.11 g (w tym cukry proste 1.30 g) Błonnik – 2.0 gWitaminyWitamina C – 7.7 mg Tiamina – 0.162 mg Ryboflawina – 0.139 mg Niacyna – 1.084 mg Witamina B6  – 0.079 mg Kwas foliowy –  149 µg Witamina A – 1006 IU Witamina E – 1.50 mg Witamina K – 50.6 µgMinerałyWapń – 23 mg Żelazo – 0.91 mg Magnez – 14 mg Fosfor – 54 mg Potas – 224 mg Sód – 14 mg Cynk – 0.60 mgŹródło danych: USDA National Nutrient Database for Standard Reference

Venga, venga !!! Penyagolosa Trails

Penyagolosa.Zawody w nieznanej mi części Hiszpanii – Costa del Azahar, czyli Wybrzeże Kwiatu Pomarańczy. Długo nie dawałem rady tego zapamiętać, jakaś koślawa ta nazwa i z niczym mi się nie kojarząca. Zdecydowałem się, że wystartuję w tych zawodach z dwóch powodów:1 – będą to Mistrzostwa Świata a nigdy nie byłem na tego typu imprezie2 – uwielbiam Hiszpanię, a do miejsca startu łatwo i tanio można dostać się z PolskiPenyagolosa Trails to w 2018 aż trzy imprezy:MIM – 59 km 3300+ start 7:00CSP – 107 km  5600+ start 0:00TWM – 85 km 5000+ Mistrzostwa Świata  start 6:00Ja zapisałem się na CSP i dostałem się w dodatkowym rzucie, gdyż o uczestnictwie decyduje losowanie i za pierwszym razem nie udało się.Trasy początkowo się pokrywają potem, każda idzie w swoim kierunku by na ostatnich kilometrach ponownie się połączyć. Sama trasa zaczyna się z poziomu morza i pnie się nieubłaganie w górę co widać na wykresieCo do warunków to na dole temperatura była w okolicy 30 stopni, trasa techniczna z dużą ilością kamieni, często przypominającym piargi i można spotkać żmije 😉 Co do kamieni to jeszcze taki mały przerywnik zdjęciowy, nie wiem skąd ale w środku trasy pojawił się taki fragment , taka pocztówka trwająca kilka sekund po czym wróciły kamienie. Błąd Matrixa ??Taktykę biegu narzucał sam teren. Całość trasy można podzielić na 3 części:1 – start > Atzeneta (43 km) w miarę szybki i łatwy odcinek2 – Atzeneta > Vistabella (84 km) najtrudniejszy i najwolniejszy fragment3 – Vistabella > meta tu mniej trudności więc powinno się śmigać do mety, choć praktycznie do samej mety (bez ostatnich 2 km) grzeje się pod górę i to miejscami bardzo stromo.Opis trasy został dość dokładnie przedstawiony na briefie dla zawodników.Zatem moja taktyka była właśnie taka, szybko > wolno > szybko 🙂Na starcie zameldowałem się 30 minut wcześniej na kontrolę wymaganego sprzętu. Kontrola byłą wyrywkowa, nie sprawdzano wszystkiego z listy tylko wybrany jeden przedmiot. U mnie to była tylna lampka z czerwonym światłem. Zawsze się denerwowałem przed startem – kupka nerwówka to takie must have. Tym razem całkowity luz, może to kwestia prowadzących spotkanie ? Było ich 2 i na zmianę robili mini wywiady z zawodnikami , też mnie wypytywał jeden z nich. Nowe doznanie zaliczone – publiczny (mini) wywiad 🙂 Dziwne uczucie, nie słyszałem swojego głosu jak to jest podczas rozmowy , tak jakby mikrofon połykał całość i wypluwał wszystkie moje słowa przez głośnik gdzieś daleko, że nie słyszałem co mówie.Ok muza, światła odliczanie i myk – lecimy. Początek to jakieś 3 km asfaltu wśród wiwatujących kibiców. Tu usłyszałem pierwszy raz słowo VENGA, co w tym konkretnym przypadku oznacza (szybciej, no szybciej ! )Im bliżej do mety to częściej słyszałem ten wyraz.Początek trasy do 6 km znałem bo dwa dni wcześniej poszedłem sobie na spacer tym fragmentem. Biegnie się przez wspaniały park Potem do kampusu uniwersyteckiego (stad startują zawodnicy mim i twc) i potem jeszcze ze dwa trzy zakręty i zaczyna się podejście. Dość szybko znikają drzewa i krzaki więc są super widoki, tak to wygląda w dzień: Podczas zawodów biegliśmy w nocy i widok był jeszcze wspanialszy. Jako, ze na razie trzymałem się planu to byłem ok 50-60 zawodnikiem i cała masa ludzi w czołówkach biegła daleko z tyłu mozolnie pnąc się w górę.Biegło się dobrze i połykałem kolejne kilometry. Pierwsze problemy pojawiły się po zjedzeniu żela gdy musiałem kilka razy zboczyć niestety z trasy :/ Nie było jednak tragedii, ot przepuściłem kilku zawodników których potem złapałem i tyle dlatego też jadłem kolejne żele zgodnie z planem.Co było błędem.Tak dobiegłem do końca pierwszego szybkiego etapu. Teraz chciałem zwolnić, więcej pojeść na bufetach i spokojnie biec do etapu 3. Na bufecie okazało się, że za bardzo nie mogę jeść bo nie mam apetytu i brałem kilka kęsów arbuza i melona i leciałem dalej. Przy kolejnym żelu się zaczęło. Pierwsze wymioty. No dobra to przecież się zdarza na takich zawodach więc luz. Jednak z każdym kilometrem byłem słabszy. Na bufetach nie dawałem rady nadal nic jeść, żeli już nie ruszałem została woda bo izo z bufetów był okropny od samego początku.Na wodzie to daleko się nie poleci. Tak przeleciał mi drugi etap. Na szczęście po wstrzymaniu dostaw żeli skończyły się wymioty został tylko ból żołądka i brak siły z powodu braku dostaw energii. Tu z pomocą przyszedł punkt z przepakami gdzie było więcej jedzenia. Ciepły rosół (wypiłem chyba z 8 kubków) makaron z tuńczykiem etc.. Makaronu całego nie dałem rady zjeść ale połowę się udało no i rosół mnie uratował.Cały czas myślałem o zejściu z trasy by się nie skatować za bardzo (na początku czerwca mam ciężką trasę w Dolomitach do zrobienia). Postanowiłem, że skoro nie zszedłem na przepaku do dolecę do kolejnego punktu i tam się zobaczy. Eh ta chora ambicja, która siedzi człowiekowi w głowie do tego te okrzyki kibiców Venga Venga Jo !!!Rosół doprowadził mnie do kolejnego etapu ale skończył się ze dwa km wcześniej, a musicie wiedzieć, że co punkt to był wyżej i stromiej położony a schody w miasteczkach czasami zdawały się być drabinami stojącymi pionowo. Jak ci ludzie mieszkają tu na co dzień ? Twardziele ! Gdyby rosół skończył się tak 6 km wcześniej to podejrzewam, że bym zakończył przygodę oddając numer obsłudzeBierz Pan ten numer i zawoź mnie do domu – venga , venga !Ale tak się nie stało i ambicja powiedziała, ok stary, ścigania nie ma co prawda ale nie wymiotujesz a do końca zostało 25 km więc doczołgasz się ale ukończysz to.Zgodziłem się na to tym bardziej, że trasa była coraz piękniejsza, wyższe skały, wąwozy – bajka. Na punkcie Vistabella gdzie spotykaliśmy się z zawodnikami twc zauważyłem Pawła Dybka, który wyglądał mniej więcej tak jak ja. Pomyślałem wtedy, że skoro taki mocarz też ma słabszy dzień to i ja tym bardziej mogę i przespaceruje te ostatnie 25 km robiąc zdjęcia i napawać się pięknem gór.To był kolejny błąd.Czy pisałem, że postanowiłem biec 100 km bez kijków ? Nie ? Ok to powiem, by mój kręgosłup ciągle mi z tyłu krzyczy bym koniecznie o tym napisał.NIE MIAŁEM KIJKÓWKręgosłupie – napisałem więc daj mi już spokój.Zaczął się się etap 3, etap który mial być szybki a okazał się najwolniejszy i najtrudniejszy dla mnie. Początek szliśmy z Pawłem razem, raz przystawał on raz ja. Paweł miał też problemy zdrowotne, pogadaliśmy trochę, dowiedziałem się że wygrał Luiz Fernandez a Magda Łączak była 6 ! Jak nie było Pawła to rozmawiałem z napotkanym zawodnikiem z Hiszpanii. Rozmowa nie kleiła się, tj. Ja mówiłem po angielsku on po hiszpańsku i żaden z nas niczego nie rozumiał ale można było się odezwać do kogoś.Najgorzej jak byłem sam. Wtedy zniknęła gdzieś ambicja, halo ambicjo gdzieś ty się podziała ?! Został tylko zdrowy rozsądek i się zaczęło:A po co Ci to bieganie ?Zejdź z trasy !Przecież stopy palą Cię od 40 km ( fakt moje Saucony, które zawsze dzielnie mi pomagały na kamieniach tym razem wymiękły i stopy bolały mnie jak diabli)A skończ z tym bieganiem przecież możesz pływać na kajakach tak to Ci się przecież podoba…No i to – koniec z bieganiem ultra🙂Zatem odzywałem się niemal do każdego lub czekałem na „mojego” Hiszpana by z nim trochę poplotkować.Na briefie powiedziano, że ostatnie 10 km będzie oznakowane co kilometr. Przydało by mi się to bo po 18 godzinach suunto padł i nie wiedziałem na którym kilometrze jestem. Zegarek zrobił to na planowym dystansie trasy tj 107 km zakładając zapewne, że to już koniec. Niestety nie był to koniec 🙂 Po jakimś czasie pojawiła się tabliczka 5 km do mety. Po kilku km dalej znów 5 km do mety 🙂Wszystko jakby się tu powtarzało5 km5 kmVengaVengaTo już ostatni podbiegTo już ostatni podbiegTo już ostatni podbieg(…)To ostatnie jakby częściej słyszałem 🙂Aż pojawiła się kolejna tabliczka z napisem 2 km do mety i tu faktycznie był już zbieg 🙂W sumie wyszło 112 km tak mają inni zawodnicy z tego dystansu.Dawno tak nie wyczekiwałem mety jak wtedy ! W końcu jest meta z czerwonym dywanem a na niej medal.Jest też ciabata z szynką i napój plus ciepła zupa. Dodatkowo jest prysznic no i darmowi masażyści – oczywiście korzystam 🙂Zrobiło się dość zimno więc skierowałem się w kierunku autobusu. Tu należą się brawa organizatorom, gdyż tak jak mówiono na briefie autobusy kursowały non stop i mimo wielu zawodników na parkingu długo nie trzeba było czekać. Teraz już tylko godzinka jazdy autokarem i wieczorem zameldowałem się w hotelu.WnioskiWięcej trenować 🙂Żele zastąpić bułkami z szynkąKupić buty z lepszą amortyzacją, Saucony ostatecznie się rozpadłyA kolega kręgosłup przypomina o kijkach.Poniżej kilka fotek złapanych na trasie. Na koniec kilka zajawek z ceremonii otwarcia mistrzostw
 oraz więcej galerii profesjonalnych fotografów z zawodów Penyagolosa Trails

CCC pogodowa wieża Babel

0
Intro:O UTMB pierwszy raz dowiedziałem się na długo zanim zacząłem biegać. Wtedy zdjęcie setek osób podchodzących pod jakąś ścianę w górach jakoś do mnie nie przemówiło ponieważ w tamtym czasie byłem mocno sfiksowany na punkcie MTB. Więc spoglądałem na to zdjęcie zastanawiając się jakby z tego zjechać czy podjechać rowerowo. Bieganie to kompletnie nie była moja bajka bo to wiązało się z nudą.Jednak obrazek ten wpadł mi do głowy i zaczął swoją krecią robotę, krok po kroku, rok po roku aż w końcu gdy zrezygnowałem z MTB i innych przelotnych miłości obraz tego podejścia i setek ludzi powrócił i przygniótł mnie swoją mocą. Moje myśli krążyły wokół tej wizji. Coraz częściej obraz ten nakładał się na otaczający mnie Świat. Wpadałem w wir a centrum jego było to zdjęcie, krążyłem coraz szybciej. Siła przeciążenia była na tyle duża, że odpadały ode mnie wszystkie przyzwyczajenia, miłości, pragnienia, plany… Trwało to aż stałem się nagi i pozbawiony zbędnych rzeczy, które mogły by mnie rozpraszać niczym facebook w pracy. Po kilku latach tego wirowania gdy nie zostało już nic wir wessał mnie i wypluł na drugą stronę Świata, który kiedyś kochałem. Zostałem nagi i skupiony na realizacji celu, którym stało się bieganie ultra i start w imprezie z cyklu UTMB.Przed zawodami:Rok 2017 dla tej imprezy okazał się bardzo dobry jeśli chodzi o obsadę, znaleźli się tu najmocniejsi zawodnicy z całego Świata. Nie ma miejsca dla przypadkowych osób, tu każdy kto startuje ma za sobą wieloletnie doświadczenie i moc w kopytkach. By móc startować oczywiście trzeba mieć odpowiednią ilość punktów, które otrzymuje się za wyselekcjonowane zawody plus sporo szczęścia przy losowaniu. Rok, wcześniej nie udało mi się podczas losowania. Z naszej trójki Tylko Qnfi miał farta ale nie pojechał bo jego z kolei przygniótł remont domu. Do kolejnego losowania przystąpiliśmy już jako grupa więc albo startujemy wszyscy albo nikt. Wylosowali nas ! Tak oto nasza trójka pojawiła się w Chamonix w słoneczny dzień. Pole namiotowe mieliśmy ze wspaniałym widokiem na Mt. Blanc.
Korzystając ze słońca postanowiliśmy przejechać się nad jeziorko, tam zrobić mały rozruch biegowy i się wykąpać. Miejsce cudne ! Na miejscu byliśmy od wtorku a zawody mieliśmy w piątek zatem był czas by się zaaklimatyzować i pozałatwiać formalności. Dwa dni przed odbiorem pakietów startowych dostaję informację od Magdy, która startując w TDS odbierała pakiet wcześniej. Wiadomość mnie zmroziła. Podczas sprawdzania obowiązkowego sprzętu zakwestionowali Magdzie kurtkę przeciwdeszczową ! Ja mam dokładnie ten sam model. Zostały 3 opcje: udowodnię osobie sprawdzającej, że kurtka spełnia wymogi (a spełnia), kupie nową lub pożyczę od kogoś.Poszedłem na expo, które przeważnie jest na tego typu imprezach – kurteczki były i to cała masa. Ceny od 180 euro… W sklepach na mieście to samo. Zresztą czego się spodziewać po miasteczku gdzie za piwo w knajpie płaci się 8 eurantów 😉 Opcja nr 3 – pożyczenie. Dzwonię do Marcina Świerca licząc, że ma zapasową. Marcin mówi, że ma w moim rozmiarze i może pożyczyć. Cały czas szukam info na temat kurtki w sieci, są opisy ale nie na oficjalnej stronie producenta. Tam jest tylko ten cholerny bełkot marketingowy. Ostatecznie Qnfi podpowiada by sprawdzić katalog na stronie polskiego sklepu 8a.pl i faktycznie mają katalog producenta z anielskim opisem. Ustalam z Marcinem, że jak nie puszczą mnie z kurtką podczas kontroli z tym opisem to wezmę od niego. Puścili 🙂Pakiety odebrane i radość na twarzach od razu się ujawniła szerokimi uśmiechami i lodowcową bielą zębów.Pożar ugaszony zatem. Pożary gasi się wodą a tej mieliśmy obecnie aż za dużo. Pogoda od czasu naszego przyjazdu zmieniła się o 180 stopni.Żegnajcie Słoneczko i błękitne niebo witaj deszczu i mrozie. Na dodatek organizator zaczął się zastanawiać nad zmianą trasy z uwagi na warunki w górach. Miał spaść śnieg o deszczu nie piszę bo lało non stop. Ostatecznie zmieniono na kilka godzin przed startem ostatni fragment trasy. W skrócie profil ccc to 5 szczytów, na początek 2 x 2600 m potem 3 mniejsze ale nie niskie 😉 z czego ostatnia baaardzo stroma. I właśnie tą stromą org wykasował dając coś lepszego. W jego mniemaniu chyba 😉 ale o tym później.Zawody:Ostatnie słowo od orga brzmiało „weź pod uwagę, że będzie zimno”. Zatem wziąłem to pod uwagę i w dzień startu byłem ubrany w długie legginsy, w których biegam … zimą. Ma być śnieżyca przecież no nie ? Qźwa czułem , że to średni pomysł. No ok udajemy się na przystanek autobusowy, na który ma przyjechać autobus po zawodników. Na przystanku było już kilku zawodników i każdy w krótkich spodenkach, tjaaa. Chyba wiedzą coś czego ja nie wiem. Kolejny przebłysk zdrowego rozsądku się pojawił – przecież na pole mam 500 m wiec zdążę jeszcze się przebrać. Nie poszedłem choć znaki z niebios były pisane wielkimi literami ZRÓB TO MATOLE ! Te znaki to choćby autobus, który spóźnił się 25 minut. Nic, w końcu przyjechał i ruszyliśmy w kierunku Włoch. By dostać się do Włoch trzeba przejechać tunelem pod Mont Blank. Tunel ma 11,6 km długości. Tu czekał nas postój przed wjazdem. Staliśmy w kolejce razem z TIRami dość długo aż zaczęliśmy się zastanawiać, czy zdążymy na start…Ruszamy, te 11,6 km to jednak spory odcinek. Wnętrze tunelu szare i zimne dokładnie takie jak pogoda w Chamonix więc  wzrok nie musiał się do tego przyzwyczajać. Po jakimś czasie pojawiło się światełko w tunelu co oznaczać mogło jego koniec. Jednak to co było po drugiej stronie szarej długiej kichy zwanej tunelem wyrwało z gardeł wszystkich pasażerów okrzyk WOOOOOOW !!!!! i spazmy śmiechu, ekstazy radości.Tak działa Słońce na spragnionych jego promieni. Z całego autobusu tylko jeden koleś krzyknął coś w rodzaju Hę ?! ale w innym kontekście. To byłem ja, patrzący z rozpaczą na swoje zimowe spodnie. Wiedziałem, że to po zawodach dla mnie. Te wszystkie miesiąca przygotowań, litry potu masa pracy… nie ma szans w starciu z zimowymi gaciami na podejściu w temperaturze 25 stopni w plusie. No way !Do startu zostało 5 minut od naszego przyjazdu nie pozostało nic jak tylko wierzyć, że faktycznie pogoda będzie zimowa choć patrząc na okolice wydawało się to abstrakcyjne. LATO !!! AAAAAANie było na szczęście czasu na analizowanie bo ledwo stanąłem w swoim sektorze to ruszyliśmy. Z części włoskiej pamiętać będę tylko to jak pływałem we własnym pocie i nie mogłem oddychać. Niestety samymi ustami dostarczamy organizmowi za mało tlenu i oddycha się też przez skórę na całym ciele. Ale nie u mnie – połowa ciała była szczelnie schowana pod legginsami. Postanowiłem mimo wszystko lecieć normalnie i pierwsze dwa podejścia jeszcze mnie nie męczyły i cieszyłem się biegiem, zresztą okolica była przepiękna co tylko wzmacniało uśmiech na twarzy. Strona włoska to oczywiście kochani kibice, jak tylko widzieli polską flagę na numerze startowym to krzyczeli „Polska ! Biało czerwoni !!!! 😉 świry ! kocham Was !Po przekroczeniu granicy ze Szwajcarią pogoda się popsuła, zaczęło padać choć nie było jeszcze zimno. Część szwajcarska to jeden długi zbieg asfaltem i dwie górki. Na zbiegu zakładam kurtkę przeciwdeszczową i zostanę w niej już do końca zawodów. Pierwsze podejście pokazuje mi jak zmęczony jestem choć nie bardzo mam czym to dysze i sapie straszliwie. `Nie potrafię złapać tchu a powinienem na tym etapie być jak młody Bóg. Nie tyle jestem zmęczony co nie mogę dostarczyć wystarczającej ilości tlenu do organizmu, normalnie duszę się. Jednak napieram mimo wszystko dalej. Na drugim podejściu mam już dość. Pojawiają się myśli typu „po cholerę mi to bieganie” „ostatni raz biegnę 100 km” i tego typu idiotyzmy co jest oznaką wyczerpania. Ale teraz ? na 60 km ?! Jakie zmęczenie ? WTF !! Na dodatek jestem bardzo głodny. Na starcie w sumie byłem głodny – musiałem za mało jeść dzień wcześniej i przed startem. Jednak dopiero teraz zaczynam mieć mdłości z głodu mimo, że na każdym bufecie połykam ze 3 rosoły i inne łakocie to burczy mi w brzuchu non stop. Nie mogę nasycić się żadnym sposobem. Przekraczam granice i zaczyna się część francuska – ta wita mnie mocniejszym deszczem i większym mrozem oraz zmienioną trasą. Włączam telefon w końcu opuściłem Szwajcarię, kraj bandyckie drogiego roamingu. Odczytuje wiadomości od znajomych, które dodają mi siły. Leje tak, że za bardzo nie mam jak odpisywać bo klawiatura pod wodą nie działa, ograniczam się to stylistyki Kali być, Kali jeść.Wiem, że została jedna góra do pokonania i to wszystko. Zatem muszę dać radę. Rozpoczyna się podejście, idę coraz wolniej ale nie przystaje, napieram wbrew sobie do przodu. Błota jest już bardzo dużo, zaczyna padać też śnieg z deszczem. Dłonie mi marzną ale jestem w takim letargu, że nie chce mi się wyjąć ciepłych wodoodpornych rękawiczek z plecaka. Choć wiem, że organizm będzie musiał na ogrzanie dłoni wydać więcej energii, której mi brakuje. Idiotyzm. Rękawiczek nie założyłem do końca.Ku mojemu zaskoczeniu podejście było krótkie i zaczął się zbieg błotnym single-trakiem. Był to bardzo czujny odcinek z uwagi na ilość błota, wystarczyło skierować wzrok gdzieś na bok i natychmiast całe ciało zaczynało tańczyć sambę. Widać już było światła ulic gdy ścieżka zaczęła wspinać się warstwicą znów niebezpiecznie stromo w górę. Nie wiem czy te światłą i zapach mety czy niekończąca się wspinaczka warstwicą, czy mgła skracająca widoczność do 2 metrów, czy noc, czy deszcz i śnieg czy zmęczenie, czy głód, czy zimno, czy wszytko to razem ale miałem faktycznie tego dość. Gdyby w tym miejscu był punkt to oddałbym numer te 12 km od mety. Przestałem biec choć biegłem i tak słabo od dawna. Po wyjściu z lasu znalazłem się na trasie narciarskiej a gdzieś tam na jej początku był ostatni punkt i koniec wspinaczki. Pokonanie tego fragmentu było dla mnie najtrudniejsze z całych zawodów.Jakieś 200 m od punktu musiałem się zatrzymać, bo z głody niemal zemdlałem. Nie ogarniam tego, na bufetach pochłaniałem takie ilości jedzenia i picia, że powinienem przytyć z 5 kg a tu mam mdłości z głodu. W końcu po kilku minutach ruszyłem po kolejne rosoły na bufecie. Zjadłem tam sporo. Z tego miejsca zostało zaledwie 8 km i to tylko w dół. Banał.Teoretycznie banał. Praktyka pokazała, że o zbieganiu nie ma mowy przez głazy na trasie. Gdy ich nie było to było błocko. Mordęga. Normalnie i tak bym to biegł ale nie tego dnia. Zero chęci na walkę, zero sił. Skończyć zapić zapomnieć.Odżyłem trochę już w samym Chamonixie choć bardziej ożywił mnie czas na zegarku, pokazujący że jak docisnę to złamie 18 godzin. Wiec gdzie mogłem to biegłem już jakiś czas, czyli jednak wszystko siedzi w głowie. Ból i zmęczenie nie istnieje !Na mete wpadam po 17 godzinach i 55 minutach, zadowolony że to już koniec.Na mecie nie było nic ciepłego do jedzenia ale było piwo, coś za coś. Była 3 w nocy, do namiotu miałem może z 10 km ale nie bardzo chciało mi się iść a pociąg był dopiero o 7. Poszedłem po przepak a następnie chciałem iść pod prysznic jednak idąc tam zauważyłem autobus zabierający biegacz. Postanowiłem sprawdzić czy jest możliwość zabrania się. Okazało się, że ten jechał na wschód pod granicę Szwajcarską więc nie mój kierunek. Zagadałem kierowce, ten powiedział że za 10 minut będzie bus i mnie zawiezie na pole namiotowe. No i pięknie ! Prysznic musi zatem poczekać, zrobiłem streaptise zrucając mokre rzeczy z siebie i wskoczyłem w rzeczy z przepaku. Tak, puchówka to był wspaniały pomysł – pomyślałem patrząc na telepiącego się azjatę na przystanku.Po chwili byłem już pod prysznicem na polu namiotowym. Tam spotkałem francuza, który też biegł ccc i też klął jak szewc na ostatni fragment trasy 🙂After:Rano dociera Qnfi. Sobota mija nam leniwie, odsypiamy zarwaną noc, potem nawadnianie. W tym czasie gdy my zbijamy bąki nasz kolega Tomasz walczy drugi dzień na trasie UTMB. Dżizas, jak się cieszę z tej odrobiny rozsądku jaka we mnie pozostała, która nie pozwoliła mi biec dystansu UTMB. Tomasz zaczął też w piątek ale 10 godzin po nas czyli o 19 s skończył coś koło 15 w niedzielę…. Tu nie ma co pisać należy się pochylić nad tym przypadkiem 🙂 Tym bardziej, że znów pojawiło się słońce i błękit nieba. Wszak zawody w większości już się skończyły i pogoda postanowiła, że już czas włączyć tryb SUMMER.W sobotę po biegu restowanie było ok ale w niedziele od rana mnie już nosiło. tyle gór dookoła ! Nie ma opcji bym siedział i czekał aż Tomasz skończy mordęgę. Zjadłem śniadanko, wypiłem kawkę i ruszyłem przed siebie wybierając drogę w górę. Podejście było stromawe nawet a mimo to spotkałem kilku biegaczym rowerzystów, kilku spacerowiczów oraz parkę w wieku ok 80+. Ładnie !Szedłem po prostu w gorę nie mając pojęcia dokąd prowadzi trasa, szła w kierunku zachodnim więc masyw Mont Blank miałem po lewej stronie. Spoglądałem na niego co chwila jak tylko pojawiła się przerwa między drzewami. Szlak prowadził ewidentnie do kolejnej wioski, Les Houches. Zatem poddałem się jej i nie zawróciłem tylko szedłem dalej, mając w planie dojście na dworzec i skorzystanie z pociągu by wrócić na pole namiotowe. To też fajna opcja. Jako turyści mieszkający w tym rejonie, czy to w hotelu czy na polu namiotowym dostajemy bilet na transport publiczny na okres zamieszkania za freee. Można więc poruszać się po okolicy bez ponoszenia kosztów.Akurat jak siedziałem w pociągu Qnfi odbierał naszego mistrza UTMB, zatem nie jechałem pociągiem na metę zawodów tylko prosto na pole namiotowe gdzie po 10 minutach zjawili się chłopacy. Tomek mający za sobą dwa dni i dwie noce na trasie wyglądał hmm wyglądał jak ultras po zawodach. Nie powiem więcej przez grzeczność 😉 Niech opowieści o tym co widział na trasie będą swoistym komentarzem do tego. Brak snu plus ciągły wysiłek są dla naszego umysły dość ciężką próbą. W wielu takich przypadkach zdarzają się halucynacje i Tomek nie jest tu wyjątkiem. Widział, węże, nieistniejące namioty, osoby czy głowy dzieci 🙂 Tja zdecydowanie tak długie trasy nie są w moich planach 😉 Chyba, że na luzie bez spiny, bez numerka, bez rywalizacji. A taki plan to w sumie łazi mi po głowie już kilka lat i chyba czas się z nim zmierzyć niebawem….Tomek po kąpieli poszedł na zasłużony odpoczynek, zjedliśmy obiad a ja ruszyłem na wycieczkę na drugą stronę doliny. Moim celem była knajpka pod lodowcem Bassons, który widać było z naszego pola. Wg. znaków na szlaku trasa w górę to 90 minut mi zajęło to godzinę w obie strony a zdecydowanie warto było tam wejść i napić się kawki w takim miejscu. Spieszyłem się bo w planach mieliśmy wyjście na imprezę dla zawodników w Chamonix. Pojechaliśmy z Qnfim razem bo Tomek jeszcze odsypiał. Na miejscu było przepyszzzzzzne jedzonko + ciasto. Piwo, wino i muza na żywo. Ok teren obadany, brzuchy pełne zatem wracamy do bazy po Tomka i razem wbijamy raz jeszcze. Imprezka się rozkręciła i wieczorkiem było całkiem sympatycznie.W poniedziałek mieliśmy w planie wizytę na szczycie Aiguille du midi i tam przejazd kolejką nad lodowcem. Trochę droga impreza ale warta zobaczenia. Pogoda znów jednak miała inne plany. Od rana na szczytach zawieszone były chmury, sprawdziłem jeszcze kamerki ze  złudzeń. Zerowa widoczność :/ Plany należało zmienić. Padło na wycieczkę do Szwajcari by zobaczyć dzieło inżynierów – tamę Emosson. Nie jest to ta słynna z tama z filmu o Panu James, James Bond czyli wysoka na 220 m zapora Verzasca ale i tak miejsce jest cudowne.Powoli czas na powrót do domów, ostatnie zakupy pakowanie i rano wracamy. Zaplanowałem kawkę nad jeziorem genewskim w miasteczku Vevey. Wystarczy zjechać kilkaset metrów z autostrady  by spacerować w takim miejscu – warto.Podsuowanie:Tym akcentem zakończyła się nasza przygoda z legendarnymi zawodami UTMB. Czy warto było aż tak się poświęcać dla tego startu ? Ot zawody jak każde inne, trasa nie byłą jakaś mega WOW. Organizacyjnie majstersztyk na pewno. Wszystkie techniczne sprawy załatwiane bezbłędnie. Do tego opcja śledzenie zawodników on line łącznie z nagraniami wideo z punktów To wszystko zasługuje na brawa. Zatem warto czy nie warto poświęcić się dla swojej pasji. Zacząłem się nad tym zastanawiać gdy usłyszałem od jednej osoby, że no ok gratuluje wyniku bla bla bla ale w zasadzie to mi współczuje, tego poświęcenia, tego sfiksowania, straty innego życia, braku czasu.  Może jestem w stanie narkotycznego upojenia, może nie myślę jasno jednak dopiero tam jestem szczęśliwy, to tu się uśmiecham i czuje życie w sobie. Tak, dałbym się wciągnąć raz jeszcze.

Trening z Rysą

0
Przy okazji zawodów „Bieg Granią Tatr”, w którym startowała Anetka postanowiliśmy, że pojedziemy razem i też zrobimy sobie swój własny bieg. Docelowo mieliśmy też dopingować znajomych na trasie w rejonie punktu na Murowańcu. Tak więc mieliśmy być przysłowiową „jedną dupą na dwóch weselach”. Tyle plany – widomix, plan trzeba mieć i najelepiej jeszcze kilka różnych wariantu planu też.Tak przygotowani każdy do swojej roli spotkaliśmy się w Zako nocną porą pod nieboskłonem utkanym miliardem gwiazd, planet, planetoid i śmieci po starych satelitach. Tym razem było na bogato, chata przy Krupówkach ! A jak ! heheNie wiem jak moja poznańska dusza dała przyzwolenie na to no ale stało się był luxus. Spotkaliśmy się w sprawdzonym mocnym zespole Anetka, Ania, Qnfi i ja. Jako, że ostatni raz chyba widzieliśmy się w marcu czy kwietniu na powitanie poszła butelka dobrego hiszpańskiego białego wina odpowiednio schłodzonego. Potem była druga. Ok poszliśmy szeroko tak ciut za dużo, co miało przykre konsekwencje dla naszego planu na kolejny dzień. Idziesz biegać nie pij wina.Anetka wiadomo poszła spać wcześniej bo musiała być o 3 już na miejscu zbiórki my z Qnfim mieliśmy autobus do Słowacji o 6. Tak ten czas przeszły nie jest przypadkowy. Mieliśmy o 6 a pojechaliśmy kolejnym o 9. Pierwsza wyrwa w planie – jeb !Na tyle poważna, że miało być załamanie pogody od 14. Totalny armagedon z burzami. Zatem wyruszając o tej godzinie już wiedzieliśmy, że nie ma opcji by dotrzeć do Murowańca w sensownym czasie. No ale w kieszeni moich spodni było kilka wariantów planu ! Yeah ! zatem napieramy ciesząc się promieniami Słońca palącymi nasze zaspane twarze przyklejone do szyb autobusu i tak sobie jedziemy, jedziemy, jedziemy. Wysiadamy w Smokowcu i tu przesiadamy się na pociąg do Szczyrbskiego plesa. Miejsce naszego startu. Stoimy na tej stacji i pot z nas spływa, każdy z nas dyszy i sapie. Zaczynamy ociężale, krok za krokiem. Buch – jak gorąco! Uch – jak gorąco! Puff – jak gorąco! Uff – jak gorąco! Już ledwo sapie, już ledwo zipie każdy z nas.Droga rusza delikatnie w górę najpierw asfaltem przez miasteczko, na szczęście dość szybko pod stopami czuć kamienie i droga robi się bardziej stroma.Nagle – gwizd! Nagle – świst! Para – buch! Nogi – w ruch! Najpierw – powoli – jak żółw – ociężale, Ruszyli – biegacze – po skale – ospale.Teren był lekki jednak sporo ludzi na szlaku, niemal wszyscy szli nad jezioro Popradckie. Od tego momentu trasa już niemal pusta i trudniejsza co mnie osobiście ucieszyło. Qnfi miał mocny kryzys na tym odcinku więc miałem czas na zdjęcia i relax.Podchodząc ostatnie metry do schroniska pod Rysami było niemal pewne, że na szczycie będzie już załamanie pogody. Zastanawiałem się czy czekając na Tomka zamówić obiad i zobaczyć co przyniosą chmury. Wtedy albo wycof albo napieranie. No i tak się miotałem czekając, aż pojawił się Tomek. Krótkie spojrzenie w oczy i bez słowa napieramy. Jakieś 100 m od szczytu przyszła nawałnica z deszczem i śniegiem. Widoczność spadła do kilku metrów i mocno się ochłodziło. Zatem kochane dzieci pamiętajcie: niezależnie od pogody wybierając się w góry zabierajcie kurtki przeciwdeszczowe, czapki, rękawiczki i jak kto ma spodnie przeciwdeszczowe. Oczywiście nie zapomnijcie o ubezpieczeniu i zapoznaniu się z topografią terenu lub posiadajcie wgrany track. Nie raz mi to dupkę uratowało. Tym razem też. Tyle jeśli chodzi o słowo na niedzielę.Warunki zmieniły się diametralnie, mimo sporego obycia w górach popłynąłem trochę z lawiną błotno kamienną. Po jakimś czasie sytuacja została opanowana i przy całkowitym braku widoczności dotarliśmy na szczyt i po chwili szukania trasy w dół ruszyliśmy ku przygodzie. Tomek miał przygód więcej bo jego inowejty swoją świetność przeżywały jakieś 3000 km wcześniej zdzierając swój bieżnik na wielu innych skałach i tu już nie miały co zetrzeć zatem ścierały skórę z biednego Tomka co rusz.Znów miałem trochę czasu dla siebie pogrążając się niemal w nirwanie. Co otwarłem oczy widok zmieniał się jak w kalejdoskopie. Chmury grały swój taniec pod moim stopami tworząc co rusz nowe obrazy, które znikały tak szybko jak się pojawiały. Zawsze byłem zdania, że do zdjęć najlepiej wybierać się w „złą” pogodę. Patrząc na drifty Tomka byłem pełen podziwu jego pracy całego core, widać stabilizację ostro trenuje. Biegaczu ! pamiętaj ! nie samym bieganiem biegacz żyje. trenuj core, stabilizację i niech joga nie będzie Ci obca. Skracając tą i tak już zbyt długą opowieść powiem, że jak spotkaliśmy się w Moku na ciepłej zupie decyzja o wycofie była oczywista. Zatem koniec planów, nie będzie chwały i sławy, dziewczyny nie rzucą nam się na szyje. Zostanie rysa na honorze.https://www.relive.cc/view/1141600147 zaps trasyPo ogrzaniu się zupką ruszamy na ostatni odcinek, niestety asfaltową szosą na busa do Łysej Polany. Biegnie się dobrze i szybko. Nikt z nas nie uronił ani kropli potu. Wiadomix ultrasi hehe no ok to -przez strugi deszczu zapewne hehe Mokrzy jak ściery wsiadamy do busa chyba też w wersji lux zwarzywszy ile kosztuje. Dowiadujemy się, że Anetka też ma swoją rysę. Wycof w Murowańcu i pierwszy w jej bogatej karierze DNF. Jak dla mnie to najlepsze co mogła zrobić mając przed sobą przeprawę przez Krzyżne w takiej dupówie mogło być różnie.Spotykamy się wszyscy głodni w domku de lux. Szybki prysznic i … lenistwo każe nam siedzieć na miejscu i zacząć szukać pizzy na telefon. okey okey nie lenistwo to napierdzelający deszcz nas powstrzymał 😉Po iluś tam telefonach i tak musieliśmy na ten cholerny deszcz wyjść bo nie było opcji by ktoś nam przywiózł obiad. 300 m jakie nas dzieliło od knajpy o pięknej góralskiej nazwie CZIKAGO zmieniło mnie znów w mokrą ścierę.Pizza za to była bardzo dobra – zatem możecie wbijać tam na obiadek.Jeszcze tylko toast piwem za spotkanie i przygody i czas włączyć tryb powrotu.Po krótkim śnie, szybkim śniadanku i mega mega długiej przeprawie przez Zakopiankę i jej odnogi po ponad 4 godzinach docieramy do Krakowa. Tam pozostało mi jeszcze odczekać w kolejce za biletem godzinkę potem postać kilka godzin w zatłoczonym pociągu by już po 21 być w pracy na stanowisku i w tym momencie skończyła się nasza górska przygoda.Czy faktycznie to była rysa ? Oczywiście nie. Trasy w górach zawsze trzeba dostosować do warunków pogodowych a nie do swojej ambicji. Podchodząc w strugach deszczu spotkaliśmy ojca z dzieckiem nie wiem może 6-8 lat mającego właśnie taką chorą ambicję by wejść za wszelką cenę na szczyt nie patrząc na dziecko. Warto zrezygnować z planów czy z zawodów, na serio szkoda życia i zdrowia jest tyle gór do zdobycia. Nasz trening był z Rysami nie rysą i był przepiękny za co dziękuję całej ekipie ale też Magdzie, która zainspirowała mnie robiąc to tydzień wcześniej.  

Gran Trail Orobie – włoski tryptyk

0
Dzień pierwszyTo była szybka akcja, w czwartek praca do 24 a w piątek pobudka o 3 i w drogę do Berlina na samolot. Przed południem lądujemy z Maciejem w Bergamo BTW uwielbiam to lotnisko !!!dalej autobusi do city a konkretniej po pakiety startowe.Obaj mieliśmy startować kolejnego dnia o 8 rano na dystansie 70 kilku km i 4200+. Odbiór pakietów łączył się z dość szczegółowym sprawdzaniem wymaganego sprzętu.Moja kurtka wydała się podejrzanie lekka i mała Panu, który mnie sprawdzał zatem musiał skonsultować z kolegami czy aby napewno spełnia wymogi tj nieprzemakalność i oddychalność 10 000…W końcu pakiety odebrane i dalej wbijamy do naszego Hostelu. W hostelu nawadnianie i rest przed zawodami. Ale zanim to wyszedłem jeszcze na mały rozbieg. Poszliśmy jeszcze na pizze ale knajpa okazała się totalną porażką zatem wróciliśmy się nawodnić.Dzień drugiStart zlokalizowany został w innej miejscowości i konieczny był transport.Z racji notorycznego braku snu skorzystałem z opcji by tą ponad godzinną podróż przespać. Obudziłem się dopiero w miejscu naszego startu – baaardzo urokliwej małej osady Carona. Przepięknie położona nad jeziorkiem i otoczona górami. Tu też jak się okazało była weryfikacja wymaganego sprzętu – organizatorzy mieli listę losowo wybranych numerów, które sprawdzali. Takie sprawdzanie na trasie też było na jednym z punktów. Dopiero po przejściu przez kontrolę można było ustawić się na lini startu.Tłok robił się coraz większy, nie wiem czy to natura włochów czy konkretnie tych osób ale pchali się, przepychali, rozpychali, deptali nam buty dosłownie wszyscy 😉 Maciej był zbulwersowany :))))Ruszamy ! Zanim zaczął się solidny podbieg – takie podejście na Śnieżkę na dzień dobry 😉 małe rozciągnięcie stawki pętelką wokół jeziorka chyba jedyną drogą tej mieściny. I się zaczęło 🙂 Przepychanki teraz były zecydowanie brutalniejsze, każdy z zawodników niemal tratował innych by przedrzeć się te kilka centymetrów do przodu hehe to była jatka gladiatorów w koloseum 😉 No ale widać tak tu się biega więc szybko zacząłem krakać jak inne wrony 😉 Druga rzecz, która natychmiast dała się zauważyć to kibice. Na starcie w sumie to nic niezwykłego, że są jednak oni nie tylko byli ale emocjonalnie dopingowali. Kibice byli z nami niemal na całej trasie zawodów i nigdy ale to nigdy nie stali bezczynnie. Oj nie ! Czy to młodzieniec , starzec czy niemowle w nosidełku każdy z nich dosłownie każdy żywiołowo dopingował nas na trasie. Na każdej przełęczy czy na szczycie stromego podejścia były ich tłumy i z każdego gardła wyrywały się okrzyki FORCA TOMASZ GO GO ALLEROk kółeczko wokół jeziorka zrobione asfalt skończył się tak nagle jak zaczął się pion i to naprawdę konkretny pion.  Podejście i strome i kilku kilometrowe. A jak już się wypłaszczyło to całą udręka pierwszego podejścia minęła gdy wzrok zalało piękno tych gór. Ręka sama sięgała po telefon by robić zdjęcia a ja co rusz stawałem i chłonąłem to piękno w czystej postaci. Inni biegacze trącali mnie wyprzedzając ja jednak stałem jak wryty. Jak tu biec ? za ładnie ! 😉 I tak to było przez pierwsze 40 km gdzie biegliśmy w wysokich partiach górskich. Zaduma przerywana była co jakiś czas przez techniczne zbiegi i podejścia, które naprawdę masakrowały. Często zbiegało się po tak wielkich kamlotach, że po zeskoczeniu znikało się jakby w dziurze i tak głaz za głazem. Uskoki były tak mocne, że trzeszczały mi kolana a mięśnie paliły żywym ogniem. Na dodatek bywało tak stromo, że trudno było hamować przez co poszły mi ze dwa paznokcie 😉 Góry Panie to nie przelewki heheOstatnie 30 km trasy to bieg w niższych partiach ok 1000 m często zalesione i sporadycznie widoczki i mniej technicznych fragmentów choć trasa nie była łatwa. Na ostatnie 8 km przed metą zegarek włączył alarm burzowy i faktycznie po kilku minutach pojawił się lekki deszczyk. Na szczęście przelotny i krótki. Zresztą czuć było już metę więc leciałem dość mocno i udało się wyprzedzić jeszcze kilka osób. Na metę i tu uwaga z czerwonym dywanem 😉 wpadłem dość niespodziewanie bo zbiegało się ulicą nagle ostry skręt w prawo i nagle dywan konferansjerzy i kibice. Bam meta ! Ale bez medalu jakoś tak dziwnie :/ zszedłem z podwyższenia, na którym była meta pokręciłem się na rynki i zdecydowałem, że wracam do domu.Ani jedzenia ani medalu nic tu po mnie. Impreza zakończona. Dopiero w siedząc w autobusie przypomniałem sobie, że miały być jakieś gifty dla finisherów więc wróciłem i spytałem czy coś jest. Okazało się, że faktycznie były jakieś koszulki i pas biodrowy z bidonem salomona. Gifty pobrane więc ostatecznie wracam do domu tym bardziej, że Maciej prosił by kupić wino na wieczór no i byłem głodny więc chciałem jeszcze iść na jakiś obiad. Najpierw jednak supermercado i wina bo już było późno i niebawem zamkną wszystkie sklepy a potem pizza. Z siatą pełną zakupów ruszyłem wspiąć się na wzniesienie, na którym ulokowany był nasz hostel. Droga długa i stroma ale dałem radę 😉Wypijając winko na tarasie czekałem na wieści od Macieja. Mijały minuty i godziny aż nastała noc i przyszła burza a Macieja nie było. Miałem podgląd on line gdzie jest więc wiedziałem, że walczy na trasie do tego przysłał info, że miał dwa razy wywrotkę na kamieniach ale daje rade. Maciej dotarł bardzo późno ale był cały choć poobijany 😉Sen powalił nas ostatecznie więc nie było tego dnia świętowania.Dzień trzeciNiedziela to czas restu i lizanie ran.Na szczęście mamy pakiet Bad&Breakfest zatem rano śmigamy na pycha śniadanko potem chwila na spakowanie się bo wymeldowanie już o 10 :/ na pocieszenie został nam dach. leżaki i białe wino z lodówki 🙂Jak przykazano byczyliśmy się ile tylko obyło można 🙂czyli do momentu gdy czasu zostało tylko na pizze i powrót na lotnisko. Samolot o 19 … Zatem rozwiązanie idealne jak ktoś planuje weekend w tym rejonie a warto ! piątek rano przylot i wylot w niedziele wieczorem. Teoria znów poddała się prawom Murphy’ego. Docieramy na lotnisko o 18, odprawa i już pierwsze niemiłe zajście – na rentgenie wyhaczyli mi korkociąg, który latał ze mną dziesiątki razy po Europie no ale tu w Bergamo ostatecznie został skasowany :/ Dobrze, że na powrocie – swoją pracę zdążył wykonać – żegnaj druhu tyle lat mi służyłeś, tyle butelek mi otworzyłeś ! Bywaj !Zonk #2 takie krótkie słówko na tablicy odlotów DELAY opóźnienie odlotu najpierw niewinna godzinka 🙂 i się przeciągało 🙂 W końcu jest, bilecik dowodzik i myk do samolotu i … i nic. Stoimy na płycie lotniska chyba z godzinę. Uciekają te godziny jedna za drugą a praca nie będzie czekać aż w końcu dolecę a mam być rano na stanowisku… Maciej też coraz bardziej nerwowy z tego powodu… Start był błyskawiczny, jakby pilot uciekał bez płacenia za postój, mi pasuje 😉Zonk#3Zasypiam korzystając z okazji jednak po 40 minutach budzą mnie jakieś dziwnie podekscytowane rozmowy pasażerów. Pytam sąsiada o co kaman. Gość zaczyna się śmiać. Okazuje się, że przed chwilą pilot poinformował o drobnym problemie. Otóż nie mamy gdzie wylądować bo lotnisko w Berlinie jest zamknięte z powodu burzy zatem na razie lecimy gdzieś w kierunku Berlina tak plus minus i szukamy opcji na wolne lotniska i dalej się zobaczy ;))No ok, zatem niech pilot robi swoje a ja się jeszcze prześpię bo prawdziwy sen będę miał dopiero we wtorek.Lądujemy w … Hanowerze 😉 Ok fajne duże lotnisko, mega duże nadal nie wiemy co i jak. Mamy iść odebrać bagaże i udać się do wyjścia. Jakby nas spławiali 🙂 Ok idziemy do wyjścia i faktycznie jest osoba koordynująca, która kieruje nas do podstawionych autokarów. Dobra nasza, szybko wskakujemy do jednego z nich i myk do spania by nie tracić nocy. Nie wiem która była gdy dotarliśmy do Berlina ale świtało prawie 😉 Teraz tylko parking i autobana do Poznania. O 10 melduje się w pracy. Maciej miał tego dnia wizytację jakiejś szychy nie wiem jak dał radę ale ultra muszą dawać 🙂I po włoskiej przygodzie. To był fajny wyjazd, mogę szczerze polecić te zawody, oczywiście są i minusy jak wszędzie. Ale jest to wyprana z całego szoł marketingowego biegowa impreza. Jesteśmy sami ze wspaniałymi górami i rewelacyjnymi kibicami dodających prawdziwych skrzydeł niczym red bull w reklamach.Ostatecznie udało się mimo wielu postojów na zdjęcia i podziwianie natury zająć 39 miejsce open i nie było kontuzji poza stratą jednego paznokcia no ale to moja wina bo nie korzystałem z nożyczek 🙂Link do strony zawodów Gran Trail Orobie