Wszyscy jesteśmy równi wobec siebie, każdy ma dostęp do tego samego i dla każdego czas jest taki sam. Są jednak jednostki, które błyszczą na tle innych niczym brylanty. Diament też powstaje z pospolitego węgla ale występuje bardzo rzadko. Dlaczego ?
Dzieje się tak dlatego, że krystalizacja przebiega w ekstremalnych warunkach, pod ciśnieniem przekraczającym 70 ton na centymetr kwadratowy i w temperaturze wyższej od 1300 st. C. Warunki takie są na głębokości 100-200 km podczas procesów tektonicznych. Dopiero wtedy jest szansa na pojawienie się diamentu. Nie powstanie na hałdzie węgla leżącej na placu.
Z nami chyba jest tak samo. Każdy ma 24 godziny na dobę, dla każdego świeci Słońce i pada deszcz, są góry i łąki jest całe to dobro i szczęście, które nas otacza tylko brać i korzystać. I własnie o to korzystanie chodzi bo życie zawsze, rzuca nam kłody pod nogi i mnożą się problemy by tylko nas zniechęcić do działania, do walki. Tak , dziś jest zimno, nie mam czasu, jestem zmęczony więc zrobię to jutro i potem kolejne jutro i tak dalej. Przeważnie więcej jest okazji do rezygnacji niż do aktywności i działania.
Jednak to właśnie przezwyciężanie problemów nas hartuje i wzmacnia, to własnie te przeciwności losu tworzą mistrzów, to dzięki podjęciu walki jesteśmy silniejsi. Dlatego każdy trening musi być zrobiony 🙂 Choć to może rozwalić nasze bezpieczne Eldorado, naszą strefę komfortu.
Takie myśli towarzyszyły mi przed zawodami 3xŚnieżka, które zaplanowałem jeszcze w poprzednim roku nieświadom co przyniesie mi rok 2017. A zwalił na mnie miliony problemów, które mogłyby mnie zniechęcić do życia dlatego na bieżąco rozprawiałem się z każdym z nich. Zauważyłem, że mimo iż problemów przybywało ja niwelowałem je coraz szybciej i sprawniej; ba, nawet zaczęły mi sprawiać przyjemność motywując do pracy.
To czy pojadę na te zawody do dnia wyjazdu nie było pewne a nawet było wręcz niemożliwe. Ilość problemów, które mnożyły się niczym bakterie na szynce bez ciągu chłodniczego była tak wielka, że zdawało się iż nie dam rady tego załatwić w sensowny sposób. Jednak udało się i całkowicie zaspany i mega mega zmęczony usiadłem na fotelu w aucie kolegi Macieja, którym wyruszyliśmy do Karpacza.
Na miejsce dotarliśmy koło 22 choć bliżej 23 jednak na tyle wcześnie by kupić jeszcze browarki w żabce. Jako, że nie zamierzałem się ścigać z racji całkowitego wycieńczenia ostatnimi tygodniami harówki i brakiem snu, tylko potraktować zawody jak nie zawody czyli towarzysko było zezwolenie na alko 😉
Popili, pogadali i padli na pysk budząc się skoro świt by odebrać pakiety i zjeść śniadanko.
Prognoza pogody znów się sprawdziła i była lampa choć jeszcze w miarę ok to jasne było, że koło południa będzie piekarnik.
Na starcie spotkanie ze znajomymi bliższymi i dalszymi, znane twarze, uśmiechy generalnie pozytywnie. Pojawił się też Paweł, zamieniliśmy kilka zdań, wspólna fotka i trach poszli…. oni polecieli a ja poszedłem hehe
Ni cholery nie miałem siły ani chęci na ściganie do tego jeszcze problemy w pracy i przez pierwsze kilometry coś tam biegłem i gadałem przez telefon gasząc „pożary”. Udało się wszystko załatwić po kilku telefonach no i znów dopadło mnie zmęczenie, na szczęście było pod górkę to chyba nawet się zdrzemnąłem bo kilku fragmentów trasy nie pamiętam 😉
By się przebudzić zagadałem do osoby najbliżej mnie i trochę się rozbudziłem jednak nadal podejście mnie męczyło lub bardziej nużyło. Mozolnie więc robiłem krok za krokiem zastanawiając się czy nie zrobić 2 pętli zamiast trzech i iść na obiad i poleżeć na trawie.
I tak to się wlokło aż do Śnieżki, na szczycie stał Artur, który przybił mi piątkę i kazał napierać. W sumie jest z górki to czemu nie mogę trochę polecieć, po drodze minąłem jeszcze kilka znajomych z którymi albo spotykaliśmy się wzrokiem albo przybijaliśmy piątki i każdy taki moment jakby był wstrząsem z respiratora, który mnie budził z letargu. Po chwili, nawet nie wiem kiedy zauważyłem że nie biegnę tylko lecę i się zaczynam ścigać, serce wraca do swojego rytmu, mięśnie wchodzą w trym „sport” oczy wypatrują każdego wystającego kamienia i planują trasę biegu. Zacząłem się ścigać i pojawił się uśmiech na twarzy. Krok stawał się coraz dłuższy, zmęczenie jakoś znikło. Została tylko kamienista ścieżka i błękitne niebo oraz wiatr we włosach.
Turyści coś krzyczeli, część klaskała a ja rozpędzałem się z każdym krokiem i cieszyłem się byciem tym tu i teraz. Znów kilka znajomych na trasie swoją obecnością dodała mi energii i tak niemal jakbym się teleportował znalazłem się w Karpaczu na końcu pierwszej pętli.
Tu szybka wizyta w bufecie i ruszam pod górę w kierunku Łomniczki. Ten fragment jest najbardziej malowniczy na trasie no i dość stromy.
Jednak miejsce jest tak urokliwe, że nawet nie zauważyłem kiedy byłem już na górze i zostało podejście na Śnieżkę po raz drugi. Porobiłem po drodze kilka zdjęć, kilka razy po prostu musiałem się zatrzymać i chłonąć otaczające piękno. Samo wejście na Śnieżkę to już pro forma właściwie wpadłem tam nie zatrzymując się nawet na moment i po chwili znów zlatywałem kamień po kamieniu w dół szybciej i szybciej.
Po chwili byłem znów w Karpaczu i zacząłem ostatnią pętlę, koło Strzechy Akademickiej. Ta część była najbardziej lajtowa i dość szybko się z nią uporałem. Jakaś turystka powiedziała mi, że jestem dziesiąty. Hmm dziesiąty ? Jak to dziesiąty ? To tak słabo ludzie biegają ? Skoro tak to trzeba co najmniej to miejsce utrzymać lub lepiej, docisnąć trochę i podgonić 😉
No to docisnąłem od Strzechy cały czas cisnąłem zatrzymałem się na moment tylko na punkcie w Domu Śląskim by nabrać wody. Mijałem kolejnych zawodników, 9,8,7… i nikogo już nie widziałem jednak cały czas goniłem jak tylko się da. Wpadłem na asfalt w Karpaczu do mety zatem zostało niecałe 1000 m i jest ! Widzę zawodnika z mojego dystansu wiec przyspieszam i gość też jednak ja zrobiłem to szybciej i miałem już większą prędkość wiec przeleciałem koło niego niczym Pendolino, aż bałem się czy nie wytworzyło się podciśnienie za mną. Bach i wpadam na metę na pełnej prędkości.
Na mecie pochłaniam chyba ze 3 kilo arbuzów dwa kilko bananów i 5 litrów wody zanim dojdę po makaron i dalej pod prysznic. Maciej skończył swój dystans 40 minut wcześniej i już mnie pogania, że jesteśmy spóźnieni i trzeba gnać do domu. Zatem zwijam manatki i po chwili jesteśmy w drodze do domu choć w moim przypadku to nie do domu tylko do pracy bo jeszcze musiałem tego dnia popracować kilka godzin.
najbardziej z tego biegu pamiętam te chwile gdy kogoś spotkałem ze znajomych czy te spotkanie uśmiechniętych oczu z innymi biegaczami, te klepnięcie dłoni, krzykniecie „dajesz, ciśnij” i jak to wszystko mnie reanimowało i jak dzięki temu wróciłem niemal z drugiej strony Styxu, mocniejszy i silniejszy niż jeszcze dzień wcześniej. Tym razem 6 miejsce open i 2 w kategorii.
Wszystkie przeciwności losu nas wzmacniają ale to od nas zależy czy nas nie pokonają. Będziesz diamentem czy węglem ? Walka trwa !