Po zakończeniu biegu na tej trasie rok wcześniej wiedziałem, że za rok chcę znów tu się pojawić i tym razem zawalczyć. Poprzedni wynik ( 7:24) nie satysfakcjonował mnie ale jeszcze nie wiedziałem jaki wynik chciałbym osiągnąć. To była taka idea, chęć bardziej niż plan. Plan pojawił się w grudniu, zaczęło się od treningów – koniec z luźnym bieganiem teraz każde bieganie to trening. Następnie doszło badanie wydolnościowe oraz ogólne badania organizmu. Kolejna układanką była wizyta u dietetyka oraz fizjoterapeuty, gdyż miałem problemy z Achillesem. Tak przygotowany mogłem zacząć działać. Zresztą jest tam tak pieknie, że jak nie biegać ?
Zimę przepracowałem na budowaniu siły, toteż doszła poza bieganiem siłownia. Dalej to już wytrzymałość i prędkość. Cel miałem już sprecyzowany:
- plan minimum to czas nie więcej 6:30
- plan optymalny 6:00 – 6:10
- szalony 6:00 🙂
Jak widać każda z wersji zakładała poprawienie czasu wyjściowego o niemal 1,5 godziny ! Zatem każdy w sumie był planem szalonym hehe tym bardziej, że miałem tego dokonać w zaledwie 6 miesięcy !
Wiedziałem, że lekko nie będzie i tak też nie było. Miesięczne przebiegi oscylowały w okolicy 400 km do tego dochodzi jeszcze siłownia oraz joga/pilates. Treningi biegowe robiłem 5 dni w tygodniu a 2 kolejne joga/pilates.
Nie startowałem w zawodach skupiając się tylko na treningu z wyjątkiem półmaratonu Mustanga, który pobiegłem ok miesiąc przez zawodami w Cortinie by sprawdzić na jakim jestem etapie ale też nie miałem zamiaru tam się jakoś ostro ścigać by nie tracić potem czasu na regenerację. Założenie było by biec tak na 70%
Poszło ok, spokojny bieg ale wynik był zadowalający więc pozytywnie patrzyłem na start w Cortina Trail.
W Cortinie pojawiliśmy się w środę rano, na tym samym polu co rok wcześniej. Tym razem naszych rodaków jakby więcej 🙂 Był i Piotrek Hercog i Kamil Leśniak, który jednak nie zamierzał biec pełnego dystansu LUT a organizator, nie zgodził się na zamianę dystansu na Cortinę więc zakładał zrobić sobie tylko krótki trening. Generalnie Polaków było sporo wszędzie 🙂
Cortina miała do zaoferowania 3 imprezy:
- Cortina Skyrace – startowało 230 zawodników ukończyło 208 (90%)
- Lavaredo Ultra Trail – 1200 zawodników ukończyło 746 (67%)
- Cortina Trail – 995 ukończyło 945 (95%)
Do tego należy dodać ok 500 wolontariuszy na te imprezy i widać skalę tych zawodów.
Na ostatnie dni przed zawodami nie miałem planów biegowych jedynie trekking więc uskutecznialiśmy sobie via ferratki plus jakieś tam spacerki po trasie zawodów.
Pogoda sprzyjała co na Dolomity nie jest częste 🙂 Zapowiedzi na dzień startów zakładały jednak deszcze/burze zależy jaka prognoza. Na kilka godzin przed startem pogoda miała być taka, że będzie lekki deszczyk ok 10 i potem po 15 ma zacząć lać. Ja zakładałem być na mecie ok 14 ale reszta ekipy biegła Lavaredo i nie mieli szans na taki czas więc nie wróżyło to nic dobrego tym bardziej, że końcówka dystansu Lavaredo biegła po trasie Cortina Trail i wtedy właściwie zaczynały się problemy – spore przewyższenia , techniczne ścieżki i trudny końcowy zbieg. Jednym słowem trasa Cortiny w warunkach dobrej pogody to już trudności dla biegaczy Lavaredo bo oni mieli już w nogach sporo km co prawda po łatwiejszej części ale dystans robi swoje. A miało padać ! Nie nie padało – LAŁO JAK CHOLERA, była burza z piorunami, krótko ale widać po ilości finisherów że ich zmasakrowała.
No nic, wiedziałem że ma padać ale później więc nie brałem GoreTexa jedynie koszulkę z długim rękawem i to co wymagał org. Załadowałem jakieś odżywki, choć nigdy nie brałem nic takiego stwierdziłem, że jak mam się wyrobić to muszę mieć jakieś wspomaganie 🙂 I w drogę na start.
O 23 w piątek startowali zawodnicy z dystansu Lavaredo ja miałem start o 8 rano w sobotę. Poniżej filmik ze startu – gdzieś w tym tłumie są i moi koledzy.
Cały dystans podzieliłem sobie na 3 etapy tak jak to zrobił organizator dzieląc na 3 punkty pomiaru czasu. Na każdym z tych etapów miałem być odpowiednio:
- Ref. di Gallina – po 3 godzinach
- Passo Giau po 4:10
- meta jak już pisałem wyżej ok 6:10
Ruszyłem z połowy stawki, początek to 2 km po asfalcie i przebijanie się w tłumie i następnie wspinanie się do lasu. O dziwo nie miałem wysokiego tętna jak podczas poprzednich zawodów gdzie chyba z nerwów niemal stojąc już byłem w II strefie 🙂 Można było robić swoje czyli wyprzedzać i przedzierać się by na wąskiej leśnej ścieżce mieć już sporo osób za sobą. Biegło się bardzo dobrze i w miarę szybko. Trasa ta sama co rok wcześniej i tak samo piękna na pierwszy pomiar wpadłem z 1,33 minuty straty do planu dlatego pobyt na bufecie ograniczyłem do minimum i szybko ruszyłem na najcięższy etap z dwoma srogimi podejściami. Mimo więc, że na pierwszym punkcie byłem w +/- czasie nie cieszyłem się jeszcze bo wiedziałem co mnie teraz czeka.
Nie wiem czy sam sobie to wmówiłem czy faktycznie byłem zmęczony ale pierwsze podejście po punkcie lekko mnie zmasakrowało. Szło się zygzakiem po belkach, myślałem że tam polegnę a po podejściu było lekkie wypłaszczenie i dalej niemal cały czas bardzo długie podejście na ponad 2000 m. Skoro ja tu już umieram co będzie dalej ? Jak dobiegnę do przełęczy i dalej do kolejnej jeszcze bardziej stromej Passo Giau ? Tak to był mój najtrudniejszy moment na szczęście na wypłaszczeniu wróciły siły i mogłem dalej napierać. Na przełęczy jest schronisko, w którym podawali jakieś ciepłe napoje bo było tam chyba zimno i siąpił już deszczyk. Pisze chyba zimno, bo ludzie zarówno turyści jak i obsługa była ciepło poubierana – mi było gorąco. Ale jakbym postał ze dwie minuty to bym poczuł ten chłód. Wypiłem to ciepłe coś 🙂 i ruszyłem może trochę za szybko bo zbieg był dość stromy i pokryty drobnymi kamieniami. Nie mogłem zahamować a zbliżał się zakręt o 90 stopni a za nim przepaść. Tu chyba miałem najwyższe HR 🙂 Na serio, już widziałem siebie lecącego nad polanką kończąc ten romantyczny lot wbiciem w skały. Jednak udało się jakoś trochę zwolnić i wyrobiłem zakręt. Ufff ! Żyję więc napieram dalej.
A dalej to mordercza przełęcz Giau plus labirynt wśród kamieni niczym na naszym Szczelińcu oraz zbieg po korzeniach – czyli wszystko co najlepsze. Dodało mi to siły i na Passo Giau wszedłem bez problemu i zmęczenia – a pamiętam jak rok wcześniej tam się męczyłem z innymi.
Na punkcie pomiaru czasu miałem stratę 4 minuty do planu ! Rewelacja tym bardziej, że zostało jedno małe podejście i cały czas w dół i tu chciałem mocniej przycisnąć. Teraz już wiedziałem, że plan tak mało realny zaczyna się realizować i jest spora szansa, że się uda !
Coś mi nie pasowały kilometry na zegarku już na niby 10 km przed metą nie bardzo mi pasowało to gdzie jestem i co pokazuje mi zegarek. Powinienem mieć więcej niż 10 km do mety. Tak też było, na ostatnim bufecie okazało się, że mam przekłamanie o ponad 2 km – trochę zabolało ale co zrobić. Grzejemy w dół. Dłużył mi się ten zbieg w nieskończoność postanowiłem przyjąć żel na tą końcówkę. Miałem już tylko smak cola z kofeiną, zabrałem sam nie wiem dlaczego. A wiem, podawali w info, że żel z kofeiną podawać na koniec więc miałem jeden taki i postanowiłem go przyjąć. Choć w głowie mi pojawiło się natychmiast pytanie: kofeina czy ona czasem nie wypłukuje magnezu ? Ale zaraz się uspokajałem, że to przecież żel dla biegaczy więc to pewno nie taka kawowa kofeina tylko sam ekstrakt kopa w dupe na dobiegnięcie do mety.
Ok otwieram saszetkę łykam i lecę dalej. No i tak leciałem z 30 – 40 sekund i wtedy stało się coś dziwnego z moimi nogami. Po kolei każdy z mięśni zaczynał sztywnieć , na zmianę tak jakby po kolei włączała się w nich autodestrukcja nazywana skurczem. Nie były to jeszcze skurcze o nie – na razie coraz bardziej sztywniały mi mięśnie raz ten raz drugi. Mogłem jeszcze biec choć czułem się jakbym zamarzał 🙂 Biegłem i starałem się maksymalnie prostować nogi coś na wzór stretchingu 😉 Niby coś to dawało ale byłem akurat na tej stromej ścieżce i każde mocniejsze – a każde takie było – uderzenie stóp o ziemię przenosiło impuls do mięśni i sztywnienie się nasilało. Trudno, musiałem stanąć i zrobić szybkie rozciąganie zanim skurcze zmienią mnie w plątaninę odnóg i reszty ciała. Rozciąganie i masowanie trwało to trochę ale udało się mogłem zbiegać dalej czujnie ale jednak biec ! Wybiegłem z lasu została mała łączka i zaczynał się asfalt ok 2 km. Bolało i nogi były ciężkie jak po jakiejś bitwie ale to tylko siedziało w mojej głowie i w zestawieniu z informacją, która sobie powtarzałem że meta już jest – widziałem już ją z tego miejsca musiała się poddać i pozwolić mi biec. 6 godzin nie osiągnę ale czy wyrobie się na 6:10 ? Już wiedziałem ,że tak ! Chyba, że skurcze powrócą i zetną mnie z nóg wtedy bym się czołgał 😉 Została mi ostatnia prosta zakręt w lewo pod górkę i prosta do mety.
I ten podbieg mnie przystopował – musiałem znów stanąć i szybko masować mięśnie bo skurcze się pojawiły wbijając mnie 300 metrów przed metą w chodnik. Na szczęście puściło ale resztę podbiegu podszedłem na wszelki wypadek.
Teraz już tylko prosta do mety, ludzie klaskali i krzyczeli forza polonia, nawet moje imię – jakoś udało im się odczytać je z numeru startowego. Dodało mi to sił i biegłem w tempie 3:20 do mety. Udało się czas 6:06:56 !
Dało to 37 miejsce open i najlepszy czas Polaka 🙂
Wizualizacja biegu: