przebudzenie mocy – 3xŚnieżka

Wszyscy jesteśmy równi wobec siebie, każdy ma dostęp do tego samego i dla każdego czas jest taki sam. Są jednak jednostki, które błyszczą na tle innych niczym brylanty. Diament też powstaje z pospolitego węgla ale występuje bardzo rzadko. Dlaczego ?Dzieje się tak dlatego, że krystalizacja przebiega w ekstremalnych warunkach, pod ciśnieniem przekraczającym 70 ton na centymetr kwadratowy i w temperaturze wyższej od 1300 st. C. Warunki takie są na głębokości 100-200 km podczas procesów tektonicznych. Dopiero wtedy jest szansa na pojawienie się diamentu. Nie powstanie na hałdzie węgla leżącej na placu.Z nami chyba jest tak samo. Każdy ma 24 godziny na dobę, dla każdego świeci Słońce i pada deszcz, są góry i łąki jest całe to dobro i szczęście, które nas otacza tylko brać i korzystać. I własnie o to korzystanie chodzi bo życie zawsze, rzuca nam kłody pod nogi i mnożą się problemy by tylko nas zniechęcić do działania, do walki. Tak , dziś jest zimno, nie mam czasu, jestem zmęczony więc zrobię to jutro i potem kolejne jutro i tak dalej. Przeważnie więcej jest okazji do rezygnacji niż do aktywności i działania.Jednak to właśnie przezwyciężanie problemów nas hartuje i wzmacnia, to własnie te przeciwności losu tworzą mistrzów, to dzięki podjęciu walki jesteśmy silniejsi. Dlatego każdy trening musi być zrobiony 🙂 Choć to może rozwalić nasze bezpieczne Eldorado, naszą strefę komfortu.Takie myśli towarzyszyły mi przed zawodami 3xŚnieżka, które zaplanowałem jeszcze w poprzednim roku nieświadom co przyniesie mi rok 2017. A zwalił na mnie miliony problemów, które mogłyby mnie zniechęcić do życia dlatego na bieżąco rozprawiałem się z każdym z nich. Zauważyłem, że mimo iż problemów przybywało ja niwelowałem je coraz szybciej i sprawniej; ba, nawet zaczęły mi sprawiać przyjemność motywując do pracy.To czy pojadę na te zawody do dnia wyjazdu nie było pewne a nawet było wręcz niemożliwe. Ilość problemów, które mnożyły się niczym bakterie na szynce bez ciągu chłodniczego była tak wielka, że zdawało się iż nie dam rady tego załatwić w sensowny sposób. Jednak udało się i całkowicie zaspany i mega mega zmęczony usiadłem na fotelu w aucie kolegi Macieja, którym wyruszyliśmy do Karpacza. Na miejsce dotarliśmy koło 22 choć bliżej 23 jednak na tyle wcześnie by kupić jeszcze browarki w żabce. Jako, że nie zamierzałem się ścigać z racji całkowitego wycieńczenia ostatnimi tygodniami harówki i brakiem snu, tylko potraktować zawody jak nie zawody czyli towarzysko było zezwolenie na alko 😉Popili, pogadali i padli na pysk budząc się skoro świt by odebrać pakiety i zjeść śniadanko. Prognoza pogody znów się sprawdziła i była lampa choć jeszcze w miarę ok to jasne było, że koło południa będzie piekarnik. Na starcie spotkanie ze znajomymi bliższymi i dalszymi, znane twarze, uśmiechy generalnie pozytywnie. Pojawił się też Paweł, zamieniliśmy kilka zdań, wspólna fotka i trach poszli…. oni polecieli a ja poszedłem hehe Ni cholery nie miałem siły ani chęci na ściganie do tego jeszcze problemy w pracy i przez pierwsze kilometry coś tam biegłem i gadałem przez telefon gasząc „pożary”. Udało się wszystko załatwić po kilku telefonach no i znów dopadło mnie zmęczenie, na szczęście było pod górkę to chyba nawet się zdrzemnąłem bo kilku fragmentów trasy nie pamiętam 😉By się przebudzić zagadałem do osoby najbliżej mnie i trochę się rozbudziłem jednak nadal podejście mnie męczyło lub bardziej nużyło. Mozolnie więc robiłem krok za krokiem zastanawiając się czy nie zrobić 2 pętli zamiast trzech i iść na obiad i poleżeć na trawie. I tak to się wlokło aż do Śnieżki, na szczycie stał Artur, który przybił mi piątkę i kazał napierać. W sumie jest z górki to czemu nie mogę trochę polecieć, po drodze minąłem jeszcze kilka znajomych z którymi albo spotykaliśmy się wzrokiem albo przybijaliśmy piątki i każdy taki moment jakby był wstrząsem z respiratora, który mnie budził z letargu. Po chwili, nawet nie wiem kiedy zauważyłem że nie biegnę tylko lecę i się zaczynam ścigać, serce wraca do swojego rytmu, mięśnie wchodzą w trym „sport” oczy wypatrują każdego wystającego kamienia i planują trasę biegu. Zacząłem się ścigać i pojawił się uśmiech na twarzy. Krok stawał się coraz dłuższy, zmęczenie jakoś znikło. Została tylko kamienista ścieżka i błękitne niebo oraz wiatr we włosach. Turyści coś krzyczeli, część klaskała a ja rozpędzałem się z każdym krokiem i cieszyłem się byciem tym tu i teraz. Znów kilka znajomych na trasie swoją obecnością dodała mi energii i tak niemal jakbym się teleportował znalazłem się w Karpaczu na końcu pierwszej pętli.Tu szybka wizyta w bufecie i ruszam pod górę w kierunku Łomniczki. Ten fragment jest najbardziej malowniczy na trasie no i dość stromy.Jednak miejsce jest tak urokliwe, że nawet nie zauważyłem kiedy byłem już na górze i zostało podejście na Śnieżkę po raz drugi. Porobiłem po drodze kilka zdjęć, kilka razy po prostu musiałem się zatrzymać i chłonąć otaczające piękno. Samo wejście na Śnieżkę to już pro forma właściwie wpadłem tam nie zatrzymując się nawet na moment i po chwili znów zlatywałem kamień po kamieniu w dół szybciej i szybciej.Po chwili byłem znów w Karpaczu i zacząłem ostatnią pętlę, koło Strzechy Akademickiej. Ta część była najbardziej lajtowa i dość szybko się z nią uporałem. Jakaś turystka powiedziała mi, że jestem dziesiąty. Hmm dziesiąty ? Jak to dziesiąty ? To tak słabo ludzie biegają ? Skoro tak to trzeba co najmniej to miejsce utrzymać lub lepiej, docisnąć trochę i podgonić 😉 No to docisnąłem od Strzechy cały czas cisnąłem zatrzymałem się na moment tylko na punkcie w Domu Śląskim by nabrać wody. Mijałem kolejnych zawodników, 9,8,7… i nikogo już nie widziałem jednak cały czas goniłem jak tylko się da. Wpadłem na asfalt w Karpaczu do mety zatem zostało niecałe 1000 m i jest ! Widzę zawodnika z mojego dystansu wiec przyspieszam i gość też jednak ja zrobiłem to szybciej i miałem już większą prędkość wiec przeleciałem koło niego niczym Pendolino, aż bałem się czy nie wytworzyło się podciśnienie za mną. Bach i wpadam na metę na pełnej prędkości. Na mecie pochłaniam chyba ze 3 kilo arbuzów dwa kilko bananów i 5 litrów wody zanim dojdę po makaron i dalej pod prysznic. Maciej skończył swój dystans 40 minut wcześniej i już mnie pogania, że jesteśmy spóźnieni i trzeba gnać do domu. Zatem zwijam manatki i po chwili jesteśmy w drodze do domu choć w moim przypadku to nie do domu tylko do pracy bo jeszcze musiałem tego dnia popracować kilka godzin. najbardziej z tego biegu pamiętam te chwile gdy kogoś spotkałem ze znajomych czy te spotkanie uśmiechniętych oczu z innymi biegaczami, te klepnięcie dłoni, krzykniecie „dajesz, ciśnij” i jak to wszystko mnie reanimowało i jak dzięki temu wróciłem niemal z drugiej strony Styxu, mocniejszy i silniejszy niż jeszcze dzień wcześniej. Tym razem 6 miejsce open i 2 w kategorii.Wszystkie przeciwności losu nas wzmacniają ale to od nas zależy czy nas nie pokonają. Będziesz diamentem czy węglem ? Walka trwa !

Chojnik maraton – najarani bieganem

2
Jak dużo poświęcisz dla czegoś co kochasz robić ? Na ile wyrzeczeń Cię stać ? Gdzie leży granica, której jednak nie przekroczysz ? Czy te pytania są Ci obce ? Mi nie, sport który uprawiam, obecnie ale też i poprzednie aktywności zawsze domagały się odpowiedzi na te pytania. Często słyszałem pytania czy nie boje się, że stracę życie przez to co robię w górach bo tylu alpinistów ginie co roku płacąc życiem za swoją pasję. Jasne, nie chcę zginąć ale nie miałem tej obawy w głowie wtedy ani teraz. Jest to cena, którą po cichu akceptujemy by robić to co się kocha bo to nas motywuje i rozwija jako ludzi. Jednak nie śmierć jest najwyższą ceną jaką płacimy za nasze pasje. To strata najbliższych, to kontuzje często na całe życie, to zatracenie się do tego stopnia, że rujnujemy swoje życia. Wiele jest negatywów ale są i pozytywy jak wszędzie. To dzięki miłości i pasji rozkwitamy, to dzięki temu mamy radość w oczach i sercach, to dzięki temu Świat jest piękny. Zatem ile jesteś w stanie poświęcić dla swej pasji ? Co poświecisz gdy tego zażąda ? Życie biegaczy, których teraz jestem częścią to w większości samotne treningi, oderwanie od rodziny, zajęć domowych i jak każdy sport pochłania coraz więcej czasu i zawłaszcza coraz większy teren naszych światów. Jednak gdy idę na trening i mijam innego biegacza, to zawsze się uśmiecha, pomacha ręką czy kiwnie głową. Czym zatem to jest ? To jakiś stan narkotyczny ? Jak to się dzieje, że obcy ludzie zbierają sie na wspólne treningi czy wyjazdy na zawody i od pierwszych sekund rozmawiają ze sobą jakby się znali całe życie ? Tak też było i tym razem podczas wyjazdy na zawody „Maraton Chojnik”. Ruszamy dość wcześnie w piątek Marcin oraz dwóch nowych kolegów Łukasz i Leszek no i ja. Idealny układ – fura pełna koszty niskie i rozmowa od początku do końca trasy więc jazda mimo, iż nie oczywistą trasą, dość długa i kręta mija bardzo szybko. O tym własnie był ten wstęp. Za każdym razem gdy ludzie, których łączy wspólne zainteresowanie się spotykają od razu jest rozmowa. Często mamy inne światopoglądy, inne spojrzenie na wiele spraw ale nikt się z tego powodu nie gardłuje. Ciekawe jak to jest , że w innych okolicznościach tak różne idee w głowach są powodem do agresji…. W końcu dobijamy do Sobieszowa gdzie w willi „Darek” czekają już od czwartku Ania i Aneta.Willa Darek to dość specyficzne miejsce, czas się tu zatrzymał chyba w latach 70tych jednak wystarczyło kilka piw i już nam się tu podobało. Zorganizowaliśmy sobie chill na werandzieoraz zajęcia sportowe 😉
potem spacer na Chojnik a na koniec odebranie pakietów i obiadek.Zostało wypicie browarków i czekanie na Tomka, który dotarł późno wieczorem. Sobota przywitała nas znów pełnym Słońcem i bezchmurnym niebem. Na starcie spotykam resztę ekipy Sebastiana lekko przeziębionego, Arturaktóry dzień wcześniej miał wypadek bo ktoś wjechał w ich auto od tyłu i żona Artura została na obserwacji w szpitalu więc obecnie myśli uciekały mu do ukochanej. Są tez i wymiatacze Karolina i Krzysiek. Słońce praży masakrycznie wyciągając siły zanim jeszcze ruszyliśmy dlatego chowamy się w cień na chwilę. Ostatnia minuta zatem ustawiamy się do startu w drugiej linii, przed nami prosta asfaltowa droga, aż prosi się by pocisnąć tu na maxa dlatego stanęliśmy w drugiej linii by nie dac sie ponieść emocjom. Przed nami 46 km po dość wymagającym terenie więc nie ma co świrować 😉 Ruszamy więc spokojnie w tempie ok 4 min na km, na szczęście dość szybko skręcamy w teren i od razu robi się pion. Ciśniemy w czołówce, Krzysiek jest w zasięgu wzroku ale kilka miejsc wcześniej. Skupiam sie na swoim rytmie, jest stromo ale biegnie mi się lekko. Trzy tygodnie wcześniej biegałem tu z Arturem i Pawłem jeszcze po śniegu, teraz nie ma po nim śladu na szlaku.Jest trochę w zakamarkach skalnych o północnej wystawie ale bardzo mało. Na samej trasie w jednym miejscu śnieg zalegał ale organizator zrobił ścieżkę usuwając go. Dobiegam na przewyższenie i teraz teren się zmienia, nie ma już lasu tylko odkryty teren a dookoła widać tylko góry i błękitne niebo a pod nogami stosy kamieni. Bosko, można pocisnąć.Od jakiegoś czasu biegnę już sam, zaczyna się zbieg do Labskiej Boudy, dalej mijamy ujście Łaby i wracamy na polską stronę, zbiegamy do schroniska pod Łabskim Szczytem gdzie zaczyna się jak dla mnie najpiękniejszy fragment trasy. Bardzo kamienisty szlak z masą piachu, błota, gałęzi i wody a na to wszystko tysiące kamieni. Ależ się tu biegło, poezja. Dociskam jeszcze mocniej i mocniej aż percepcja mi się zmienia, wzrok nie widzi przeszkód, wszystko się zlewa w asfaltową gładką drogę idealną na rolki. A jak rolki to można jeszcze szybciej. Wspaniały fragment. Po zbiegu następuje wdrapywanie się pod górkę i tu spotykam AnięAnetę i Tomka z krótszej trasy, oni tu zbiegają a ja podchodzę. Ten fragment nie opłaca się podbiegać lepiej podejść. Przybijamy piątki i każdy leci w swoją stronę. Po wejściu zostaje już tylko zbieg, tą samą drogą która podbiegaliśmy na początku z tą różnicą, że końcówka to jeszcze zdobycie Chojnika i zbieg technicznym i wymagającym odcinkiem po głazach. To drugi mój ulubiony fragment tych zawodów. Zbiegu do Chojnika nie lubię, zbyt stromo a droga jest szeroka i zachęca do mocnego biegu zbijając „czwórki” w kamień. Biegnę i wyje z bólu ale wiem, że to tylko kilka km. Dobiegam do ostatniego punktu z wodą, trochę czasu tracę na nalanie wody ale w końcu biorę pół softflaska i gnam w stronę Chojnika. Zostało chyba z 6 czy 7 km do mety, mknie się szybko mijam znów Tomka, Anetę i Anię bo ten fragment oba dystanse pokonują razem. Słyszę, że ktoś mnie dogania i przegania ! Sprawdzam kolor numerka i okazuje się, że to rywal z mojego dystansu zatem biorę się do roboty. Redukcja i gaz do dechy, zmiana na wyższy bieg i juz jestem przy koledze. Biegniemy ze dwa może trzy km razem. Kolega jak słyszę ma mocno wysokie tętno o wiele większe niż ja, wygląda na bardzo wycieńczonego ale ciśnie bardzo mocno. Lecimy w okolicy 4 minut czasami nawet poniżej, mijamy wiele osób z krótszego dystansu na pełnej prędkości, zaczynamy walkę i tniemy się na zmianę. Na podbiegu pod Chojnik lecimy ramię w ramię, nawet nie zauważyłem jak szybko znaleźliśmy się na górze.Teraz ostatni zbieg, po kamlotach wielkości ruskiej lodówki. Skaczemy od kamienia do kamienia ale zauważam, że kolega ma sztywne nogi, na dość stromym kamienistym zbiegu dociskam i mijam go kątem oka zauważając, że tu się poddał. To dodało mi mocy i wystrzeliłem na ostatnie 1,5 km by na mecie mieć niemal 1,5 minuty przewagi. Wpadam zaraz za Krzyśkiem, którego nie dogoniłem.Udało się wywalczyć 16 pozycję w open czasem 5 godzin i 16 sekund. Po chwili dobiega Ania i potem reszta Aneta i Tomek zatem możemy razem wypić piwko przybić piąteczkę i pogratulować sobie dobrze wykonanej pracy. Teraz kąpiel i plażing na trawniku, tym bardziej że odwiedzili nas też Marta i Wojtek, którzy przyjechali na wspinanie w Sokoliki i wpadli się z nami spotkać. Jeszcze tylko wypad na miasto do Pizzerii i obowiązkowe zaopatrzenie w Biedrze na wieczór. Wieczorem ognisko i wręczenie medali dla debeściaków. Czas w dobrym towarzystwie zawsze płynie za szybko i tak zastała nas niedziela szarpiąc za ramię i krzycząc do wewnętrznego ucha „wstawać ! nie ma czasu ! trzeba wracać do domu !” Uściski, buziaki i łzy ucięte były przez chłopaków, którzy już czekali w aucie aż wyjdę. Zaproponowałem spacer w Przesiece do wodospadu by wykorzystać ta piękną pogodę. Zgoda spowodowana była nie tyle piękną aurą co informacją, że pod wodospad można niemal podjechać autem więc nikt się nie będzie musiał męczyć. W ich przypadku zmęczenie było jak najbardziej na miejscu: Łukasz leciał dystans 100 km Marcin nie startował w zawodach ale też machnął w dwa dni jakieś 80 km Leszek debiutował na maratonie górskim. Zatem postanowiłem, że w nagrodę za ich walkę pokaże im jakże urokliwe miejsce, którego jak się okazało nikt nich nie widział. Warto było. Dzięki szybkiemu powrotowi do domów udało mi się jeszcze zrobić rozjazd rowerem na koniec dnia już na swoich śmieciach. Tak oto zakończyła się kolejna górska przygoda, dziękuję wszystkim z którymi się moglem spotkać w tym miejscu.

napój regeneracyjny po treningu – home made

0
recovery drink
recovery drink
Na rynku jest trochę odżywek typu recovery – ich główną zaletą jest łatwość przygotowania. Wsypuje się miarkę proszku zalewa wodą lub mlekiem miesza i gotowe. Czasami z różnych przyczyn nie możemy skorzystać z takiego rozwiązania co zatem zrobić po treningu gdy konieczne jest dostarczenie organizmowi energii ?Korzystamy z natury przepis jest banalny potrzebujemy łyżkę miodu, łyżkę kakao jednego banana i mleko kozie (które dodatkowo ma w sobie sporo BCAA) wszystko miksujemy i gotowe. Ilość mleka dowolna bo jedno lubią gęste inni rzadkie – jak kto lubi w danym momencie.Ja czasami dodaje jajko zamiast miodu i też jest ok 🙂 Zresztą można dodawać do smaku co się chce, rodzynki, orzechy …. smacznego – jest mega !Poniżej skład tego co otrzymujemy w takim zestawie:Miód 2 25g 60kcal około Sód 1 mg Potas 13 mg Węglowodany 20 g magnez 0,5mg żelazo 0,1gKakao 20g Energial 90 kcal Białko 3,6 g Tłuszcz 4,3 g Węglowodany 10,1 gbanan 100g Kalorie (wartość energetyczna) 89 kcal Białko 1,09 g Tłuszcz ogółem 0,33 g Kwasy tłuszczowe nasycone 0,112 g Kwasy tłuszczowe jednonienasycone 0,032 g Kwasy tłuszczowe wielonienasycone 0,073 g Kwasy tłuszczowe omega-3 0,027 g Kwasy tłuszczowe omega-6 0,046 g Węglowodany 22,84 g Błonnik pokarmowy 2,6 g
Wartość odżywcza mleka koziego w 100 ml
woda87 g
wapń (mg)114-163 mg
wartość energetyczna260/62 kJ/kcal
fosfor84-122 mg
białko (Nx 6,38)2,9 g
żelazo0,01-0,07 mg
kazeina: laktoalbuminy85:15 %
molibdenl,25 µq
tłuszcz3,8 g
jod8-30 µg
węglowodany4, l g
witamina A22-60 µg
sód35-42 mg
witamina C9 µg

Ślęża – najbliższa mi góra

0
2,5 godziny jazdy dzieli mnie od góry, którą całe swe życie omijałem pędząc dalej na południe ku pasmom górskim Karkonoszy, gór Sowich, Złotych Bardzkich i tak dalej. Jednak aby dojechać w wyżej wymienione góry trzeba dodać jeszcze minimum godzinę drogi w jedna i godzinę w drugą co daje nam dwie godziny w aucie zamiast 2 godzin na szlaku. Matematyka znów okazała się bezlitosna i w końcu 5 tygodni temu skierowała nasze auto na zachód ku Ślęży.Dojechaliśmy pod schronisko gdzie można się przebrać a po treningu za 5 zł można skorzystać z prysznica coś zjeść i śmigać do domku.Prowadziła Magda, która zaproponowała trasę 25 km w tym zdobycie szczytu dwa razy. Pierwsze co mnie pozytywnie zaskoczyło to różnorodność podłoża na trasie. Mamy i szutry, leśne dukty, błotne grzęzawiska i kamienne rumowiska niczym teleportowane z serca Tatr. Są strome podejścia czy mega techniczne zbiegi ale i chilloutowe szerokie drogi. Jakby wszystko co najlepsze w naszych całych górach zostało wyciśnięte do shekera i podane w wysokiej szklance jako drink o nazwie Ślęża.Nie ma mowy o nudzie z kilometra na kilometr zmienia nam się obraz i co ważne tu nie można pozwolić sobie na brak czujności. Góra niczym puchar lodowy jest śliska i żadne buty nie są na tyle dobre by nie driftować tu non stop na dodatek lody maja posypkę z kamieni rożnej wielkości a jedyne co je łączy to brak stabilności. Biegliśmy we czwórkę, wspomniana Magda, Dorota Paweł i ja i każdy miał banana na twarzy. Nie tylko krajobraz jest tu różnorodny, także pogoda zmienia się non stop. Mieliśmy i deszcz i słonce, wiatr i cisze niczym flauta na jeziorze a także śnieg. Pierwszy raz widziałem coś takiego, staliśmy na szczycie skąpani w prażącym Słońcu a 20 m od nas sypał śnieg tak intensywnie i gęsto, że w pierwszej chwili myślałem, że to jakiś biały budynek.Im wyżej wbiegaliśmy tym oczywiście bardziej zimowy krajobraz, choć nie była to Arktyka bardziej przypominało koronkowe podwiązki na kobiecych udach, jak zaproszenie po więcej i więcej. Endorfiny szaleją na każdym kroku, emocje wirują jak w kalejdoskopie. Wspaniała góra !Dorota dała jednak sygnał, że dzieci potrzebują mamy w domu więc czas było szybko zrobić odwrót do domu.Wracałem z przekonaniem, iż znalazłem idealne miejsce do treningu przed tegorocznymi startami w Alpach, i że na pewno niebawem tu wrócę.Okazja pojawiła się wczoraj !Tym razem w składzie Sebastian, Zbyszek plus ja ruszyliśmy znów na parking schroniska pod Wierzycą gdzie czekał na nas Grzegorz.Niemal całą trasę jechaliśmy na przemian w deszczu i gradzie; jednak jakoś nie martwiło nas to zbytnio. Podświadomie chyba wiedzieliśmy, że będzie dobrze 🙂 Znów mieliśmy mix pogodowy. Była burza z gradem, był śnieg i deszcz, wiatr smagał nas niemiłosiernie na szczycie a słońce paliło na podejściach. Kamienie skąpane w śniegu były bardziej śliskie niż ostatnio ale o dziwo biegło mi się po nich o wiele pewniej niż poprzednio, choć czułem, że to często był nie zbieg a zjazd po kamieniach, śniegu i błocie niczym snowboardowy  szus w dół. Udawało nam się uciekać przed deszczami więc nie zmokliśmy a widoki były dzięki chmurom fantastyczne.Tym razem zdobyliśmy jeszcze bliźniaczą górę Radunia. Jakże inna to górka ! Zieleń kipi tu niczym na Maderze ! Istna dżungla. No i jest mega widok na Ślężę a w jednym miejscu widzieliśmy Wielką Sowę oraz Śnieżkę ! Bardzo urokliwe miejsce, szczególnie single track na samej górze wijący się niczym anakonda pośród zieleni i drzew.Ależ tam się biegło !!! Dla takich chwil warto rzucić wszystko, a dalej, dalej był bardzo stromy zbieg z Sępiej Góry. Poezja. Zdecydowanie warto tam pobiegać. Można podjechać na parking na dolinie Tępadło i z jednej strony mamy Radunię a z drugiej Ślężę, z tej strony o łagodniejszym podbiegu.To już była końcówka treningu, został podbieg na Ślężę, trochę pomyliłem ścieżki i część trasy biegliśmy na szagę przez las na kompas. Też było extra 🙂 Dziewicza droga na szczyt została wytyczona. Pierwsze przejście dla nas !Szczytowanie na szczycie i w drogę po korzeniach, po głazach, po błocie, po śniegu w dół szybciej i szybciej aż nogi nie nadążały za pędem i bezwładnością lotu w dół. Zegarek pokazywał tempo 3:20 a prędkość rosła z każdym krokiem. Uderzenie butów o podłoże powodowało eksplozję pod stopami uwalniając z potworną siłą błoto i kamienie lecące niczym pociski we wszystkich kierunkach na metry od nas. Zziajani ale i szczęśliwi dobiliśmy do schroniska, gdzie czekali na nas już Marta z Wojtkiem kończący pizze. Zrobili niespodziankę i przyjechali na kawę pogadać. Zamknęliśmy drzwi wejściowe , za którymi rozpętał się armagedon. Wichura z deszczem i śniegiem. Tak oto skończyło się nasze okno pogodowe a rozpoczęła część towarzyska w schronisku.Dziękuję wszystkim uczestnikom tej i poprzedniej wizyty na tej wspaniałej górze i do zobaczenia na kolejnych treningach tu czy na innych szlakach.

Babia Góra – Matka Niepogód

Są takie miejsca, które przyciągają jak magnes. Na przykład zapalona świeca przyciąga ćmy, które giną w ich płomieniach. Są też góry, które wielokrotnie mijamy podczas podróży i zdaje się, że niczym Syreny śpiewają nam słodkie słówka. Niedawno mijałem jedno z takich miejsc w drodze na Zimowego Janosika, wystarczyło tylko odwrócić głowę by zobaczyć masyw Babiej Góry i jej najwyższy szczyt – Diablak. Nie mogłem oderwać oczu, przykleiłem się niczym zahipnotyzowany, masyw Babiej wyłania się nagle niczym Godzilla i zniewala swoim widokiem. Zapominasz o wszystkim. Dobrze, że wtedy nie ja kierowałem autem bo na pewno nie dojechalibyśmy na zawody tylko na Babią 😉
Wysokość względna Babiej Góry wynosi dla stoków południowych 900 metrów, a dla północnych 1100 metrów i jest największą poza Tatrami w Polsce. Ponadto Babia Góra przewyższa otaczające ją szczyty o około 200 – 600 metrów
DrogaWiedziałem jednak, że za miesiąc stanę na szczycie Diablaka w butach biegowych bo kilka miesięcy wcześniej zaplanowaliśmy dwa dni treningowe pod nazwa „Babie po górze bieganie”.Miesiąc minął niczym z bicza trzasł i mimo wielkich przeciwności, zmiennych okoliczności, różnorakich perturbacji a także wbrew wszystkiemu, na przekór i przeciw prośbom, groźbom czy okolicznościom w piątek 17 marca Babia wciągnęła mnie w swoje szpony i porwała dusze i ciało. Po 8 godzinach jazdy w deszczu dotarliśmy z Marcinem na parking gdzie czekali już Marta z Wojtkiem i Tomek. Po tak długiej podróży powitanie trwało nieco dłużej niż przewiduje to zwyczaj i gdy byliśmy już wszyscy przebrani by ruszać 3 km w górę do schroniska rozlało się konkretnie.Przebraliśmy się w hiper super high tech ciuchy wiatro i deszczo-odporne, kije w dłoń i ciśniemy w deszczu, błocie a potem śniegu i lodzie pod coraz to bardziej strome podejście do schroniska. Z Marcinem wpadliśmy w trans i dość szybko znaleźliśmy się w schronisku gdzie kończyła się imprezka. Pogadaliśmy z nowym kolegą, który był dość rozmowny chyba z uwagi na swój stan po imprezowy hehe. Dziwne, że nie było reszty. Po jakimś czasie w końcu dotarli – okazało się, że Babia przyciąga aby zrobić krzywdę. Na podejściu każdego z nich, jednego po drugim zwalała z nóg podkładając zdradliwy lód w newralgicznych miejscach. Lecieli w dół zsuwając się po lodzie i kamieniach coraz szybciej i szybciej. Pomoc wyciągnęły w ich kierunku świerki naprężając swoje pnie aż popękała kora. Na szczęście na strachu i zabrudzonych rzeczach się skończyło. Ale nie takie rzeczy stają nam na drodze w dotarciu do celu – napieramy !!! Wstali otrzepali się i dobili do nas na łyk piwa przed snem.Ania i Aneta też nie miały lekko tu się dostać. Wyjazd w godzinach popołudniowych z Warszawy w piątek nigdy nie jest łatwy, do tego z uwagi na całkowity zakaz nocowania psów w schronisku dziewczyny musiały jeszcze zawieźć do siostry w Krakowie czworonoga. Suma sumarum ustaliliśmy, że dobiją do nas w sobotę rano.NoclegMieliśmy być większą ekipą o 4 osoby i takie też była zarezerwowane pokoje. Jednak życie weryfikuje nasze plany na okrągło, zatem trzeba było przeorganizować pokoje i też było super. Marta i Wojtek mieli bez zmian swoją zamówioną dwójkę z łazieneczką, dziewczyny też miały swój świetny pokój a nasza trójka miała trójkę na wypasie, ciepłą, przytulną z dużymi oknami i własną łazienką, z ciepłą woda non stop. Dżizas !!! to jest schronisko czy Hotel ??? Mega mega mega dobrze !Samo schronisko znajduje się od lat w czołówce najlepszych schronisk w Polsce. Taki plebiscyt organizowany jest przez magazyn npmSzczerze polecam to miejsce, pokoje są na bardzo wysokim poziomie, z dodatkowych rzeczy które rzucają się w oczy to kuchnia turystyczna w której jest do dyspozycji automat z wrzątkiem, suszarnia – tego zawsze brakuje a tu jest i depozyt, gdzie można zostawić bety jak już musimy się wymeldować a chcemy jeszcze wyskoczyć na szlak na moment. Zdecydowanie schronisko Markowe Szczawiny warte jest odwiedzenia, można tam śmiało jechać z rodziną – nie będzie wstydu 🙂Napieranie dzień ISobota to zawsze dłuższe wybieganie niż niedziela – wiadomo o co kaman 😉 Tak, też było i tym razem. W planie mieliśmy zbiegnięcie aż do parkingu i dalej szlakami na wschód do Zawoji i przełęczy Krowiarki i tam miało zacząć się ostre podejście na sam szczyt. Dalej 8 km granią przez kolejne szczyty w tym najwyższy Diablak i potem już tylko w dół do schroniska. Dystans 23 km.  Szło dobrze do parkingu i pierwszego podejścia, potem trasa jakoś wariowała w zegarku. Pokazywała jakbyśmy mieli wracać na parking choć umysł podpowiadał skręt dalej na wschód zegarek uparcie kazał przeć na zachód. Mimo, że byłem przekonany o błędzie trasy którą sam wytyczyłem podążyliśmy jednak zgodnie z wytycznymi zegarka – on się nie pomylił nigdy. Okazało się, że zegarek i tym razem miał rację ! Zaczął się fajny błotno kamienisty długi i kręty zbieg aż do parkingu w Zawoi. Tu po przejściu przez mostek nad strumykiem szlak wchodził na drogę asfaltową aż do przełęczy Krowiarek. Tam też zaczynało się dłuuuugie podejście, miejscami dość strome ale bez przesady.Na grani czuć było, że pogoda się diametralnie różni – wiało coraz mocniej i widoczność z kroku na krok zmniejszała się niebezpiecznie. To, plus wychłodzenie zmusiło dziewczyny do zejścia zielonym szlakiem pod grania do schroniska. Tomek im pomógł i tak oto zostaliśmy z Marcinem sami w mlecznej otchłani. Zaspy śnieżne zlewały się z padającym tu śniegiem i … mgłą ?, w sumie nie wiem co to było ale było białe i niczym mleko zalało całą okolicę. Błędnik szalał nie mogąc znaleźć punktu odniesienia do tego często zapadaliśmy się po kolana w śniegu. Kierowaliśmy się tylko szlakiem z zegarka aż w końcu dotarliśmy na szczyt. Tylko dzięki zegarkowi, bo widoczność była może na pół metra a na dodatek wiatr ścinał z nóg opluwając nas kryształkami lodu niczym wielka piaskarka. Otwarcie oczu w tych warunkach liczone było w milisekundach a i tak odbywało się to kosztem ich okaleczenia i natychmiast puszczały łzy. Nakręciliśmy krótki filmik i zaczęliśmy schodzić w kierunku schroniska.
 Było bardzo zimno, bez widoczności i niedługo miało zacząć się ściemniać. Nie było zatem czasu do stracenia. Zegarek miałem przy oku na odległość szerokości dłoni, którą zasłaniałem oczy. Wiatr zelżał jak zeszliśmy  do drzew i tu już można było zacząć biec aż do mety. Po kilku minutach dotarły dziewczyny z Tomkiem.Nocne pogaduchyKolega, którego poznaliśmy zaraz po przyjściu chyba jednak miał projekcję innego filmu gdyż nie poznawał nas wcale a na nasze kiwnięcia głową robił zdziwiona minę 😉 Zatem zostaliśmy w swoim świetnym gronie ale tym razem zaopatrzeni w różne gry, które są dostępne dla wszystkich. Z tego co widziałem, sporo osób z tego korzystało, my również – na początek gra w kości a potem gry karciane 🙂 Na tapetę poszła gra w tysiąca, jako że grałem w to baaardzo dawno temu rolę instruktora objął Wojtek. Sposób nauczania był kilkuetapowy. Co rozdanie nowe fakty na temat zasad gry :))) Grunt, że ostatecznie wygrałem heheNastępnym razem trzeba będzie zabrać swoje karty bo nie wszystkie schroniska są tak dobrze zaopatrzone jak Markowe Szczawiny.Napieranie dzień IIDzień drugi również miał długi poranny rozbieg. Jakoś nikt z nas nie był rannym ptaszkiem tego dnia, do tego stopnia byliśmy pod wpływem snu, że nawet dzwoniący budzik Marcina nie był wstanie nas zmusić do jego wyłączenia – dzwonił dobre 15 minut….Jak już wstaliśmy na nogi za oknem przelatywała taka oto grupa morsów 🙂Zgodnie z prognozą niedziela przywitała nas o wiele lepsza pogodą – lampa ! Oczywiście na górze wiało ale tu było bajkowo. Niestety doba noclegowa kończy się tu dość szybko dlatego przed treningiem musieliśmy spakować wszystko już na gotowo i zostawić plecaki w przechowalni. Jeszcze tylko podział kto z kim i gdzie idzie i ruszamy. Marta, Ania, Aneta i Wojtek trekkingowo na Diablaka my Tomek, Marcin i ja też ale biegowo i dalej by zrobić pentelkę na 12 km. Jakże inne warunki pogodowe a to tylko 20 godzin różnicy. W końcu jest widoczność ! Słońce ! Tak – to był piękny dzień i dało się biegać praktycznie całą trasę. Na szczycie Diablaka oczywiście wiało strasznie ale nie tak jak wczoraj. Chwilka na podziwianie widoczków i gdy ręce zaczęły nam zamarzać zbiegaliśmy już w dół. Turyści troszkę dziwnie się na nas patrzyli, że zbiegamy jak szaleni 😉Kółeczko zrobione zostało kilka chwil na wypicie kawy w schronisku i pożegnanie się z dziewczynami. Czas wracać do domów.Do zobaczenia na następnym obozie gdzieś w górach, hej ! Dziękuję, że byliście kochani.   

Zimowy Janosik BEDZIES KWICOŁ – przekaz podprogowy zadziałał kwicołem z bólu ale i też ze szczęścia

1
Długo byłem przekonany, że w górach najbardziej lubię grań, gdy wspinam się skalnym grzbietem i mam tony powietrza po każdej ze stron a gdzieś w dole mającza chmury. Tak to piękne uczucie ! ale jednak na pierwszym miejscu jest nie grań lecz wierzchowina i to najlepiej w postaci rozległych łąk. Łąk, na które aż chce się położyć i podziwiać panoramę gór na horyzoncie. Jest takie miejsce w naszych górach, które przywołuję w pamięci gdy jestem w pracy i potrzebuję restu na chwilę. Właściwie nie miejsce tylko cały rejon – Pieniny czy graniczące z nimi Pogórze Spiskie. Łagodne, wysoko położone łąki z widokiem takim, że nasze wewnętrzne akumulatory ładują się w mgnieniu oka a godzina spędzona tam pozwala nam na kilka tygodni pozytywnego życia w każdych warunkach. To miejsce to nasza tarcza przed negatywnymi bodźcami otaczającego Świata.
Wierzchowina i najpiękniejsza tapeta
Wierzchowina i najpiękniejsza tapeta
Dlatego też jak tylko mogę staram się tam pojechać na różnego rodzaju zawody czy to kiedyś w cyklu MTB czy ostatnimi czasy na bieganie. Choć zajmuje to sporo czasu, tym razem dotarcie tu zajęło mi niemal 10 godzin. Zawsze jednak miałem niedosyt, gdyż wierzchowina była zaledwie kilku kilometrowym fragmentem niemal odpryskiem całej trasy, ot choćby bieg w Szczawnicy – było kilka miejsc, punktów które potem w pamięci celebrowałem 😉
Miejsce staru
Miejsce staru
Jednak pojawił się bieg, który w moim przekonaniu jest w ścisłej czołówce najpiękniejszych biegów Polski. To już nie kilka miejsc czy punktów widokowych na trasie ale ULTRA FULL HD !!! niemal ⅘ trasy z widokami, które natychmiast naładują każdego w 5 minut a wszelkie zmartwienia zostaną wyparte ogromem piękna, w którym się znajdujemy. Ja biegłem 5 godzin więc jestem naładowany do końca życia.Nie wiem czy dam radę teraz biegać “zwykłe” biegi bez takiego wspomagania 🙂Zdecydowanie trasa to bardzo mocny argument przemawiający za wystartowaniem w tych zawodach.Na szczęście to nie wszystko. Można mieć super auto nawet specjalnie podbajerowane za kupę kasy a i tak wyląduje na pobliskim drzewie jak kierowca będzie do dupy i to nawet przy jeździe 50 km/h. Zatem podaję kolejny argument – organizacja.Mamy tu trasę 48 km, których dostajemy aż 6 bufetów. Bufety poza tradycyjnymi specyfikami posiadały bonusy, np.: izotonik taki jakie sami robimy czyli woda, sól cytryna i miód oraz wersja High Life – herbata ze Śliwowicą. Jakie pytanie pada często na bufetach ?Za ile jest następny bufet ?Albo czy teraz będzie dużo pod górke ??Tu nie trzeba było pytać bo przed bufetem była tablica z takimi informacjami jak obecny dystans, odległość do następnego bufetu wraz z przewyższeniami + i -. Zatem komplet potrzebnych danych dostajemy w twarz. Informacja to chyba słowo klucz tej imprezy. Jeszcze przed zawodami dostawaliśmy maile z aktualna prognozą pogody i zalecanym sprzętem.Poniżej filmik BeskidTVTym sposobem przechodzę do kwestii nazwy biegu a mianowicie BEDZIES KWICOŁ.Zasugerowałem się ostatnim mailem odnośnie pogody i panujących warunków na trasie gdzie zalecano raczki lub buty z kolcami. Zabrałem zatem buty z kolcami. Buty takie są idealne na śnieg czy śnieg z lodem. Generalnie nie lubią twardych nawierzchni a precyzyjnie osoba mająca takie obuwie na nogach boleśnie odczuwa, że biegnie po betonie czy innej twardej nawierzchni. Przedwiośnie to taki mix wiosny i zimy i taki mix był na trasie, były fragmenty asfaltu czy betonu na drogach, były zmrożone koleiny wyginające nasze stopy w każdych kierunkach, było kilka zasp śnieżnych, kamieni, błota nawet, wyślizgane zmrożone trawki tafle lodu, ba ! były nawet zwalone drzewa i to czasami konkretne. Jednak to wszystko było twarde jak cholera i każde spotkanie z ziemią powodowało coraz większy ból stóp. Pierwsze 12 km robiłem w miarę szybko poniżej 5 min/km i szybko uświadomiłem sobie, że nie dam rady tak dłużej cisnąć. Łzy stopniowo były ze mnie wyciskane niczym sok z cytryny i tak kwicołem do 30 km czy może 35 , gdy organizm w końcu poddał się widząc, że i tak będę kontynuował bieg. Z jednej strony chłonąłem całym ciałem ogrom otaczającego piękna a z drugiej rzeczywistość wyciskała ze mnie łzy kolcami. Przezwyciężyłem jednak to i ostatnie 2 km finiszu to tempo poniżej 4 min/km i tu endorfiny zniwelowały resztę bólu. Na deser okazało się, że w bucie został jeden z paznokci hehe oj teraz czas na regenerację.
Ostatnia prosta i schody do mety
Ostatnia prosta i schody do mety
Oznaczenie trasy było ok, jednak i tak się zapędziłem nie w ta ścieżkę co trzeba i poszło parę minut sam nie wiem dlaczego. Może kolor taśmy nie był zbyt jaskrawy ? Tak czy owak ozaczeń było dużo ale widziałem sporo osób, które też poleciały nie tam gdzie powinny.Każdy miał chyba na tym biegu swoje przygody. Magda na przykład miała dwie mocne wywrotki i teraz ma dwa rozbite kolana. Maciej jednak przebił wszystkich. Nie dość, że rozchorował się przed biegiem to na 10 godzin przed startem zauważył, że zabrał o jedną torbę za mało. Torba ze spodniami została 550 km dalej 🙂 Na szczęście poratowała go żona własnymi wyjściowymi legginsami w rozmiarze S – Maciej to chłop chyba 2 metry …. Tak Maciej pobiegł i skończył mimo choroby braku spodni i awarii Achillesa w trakcie !Tak właśnie działa piękno gór zwane wierchowiną. Kolce wbijają ci się w stopy ? So What ! Niemal łamiesz nogi i zmieniasz kolana w papkę ? So What ! Nie masz spodni ? masz grypę ? trzasnął ci achilles ? So What !  Wiadomo, że zima to nie czas na ściganie bo do sezonu jeszcze daleko a to początek treningów więc i do formy daleko ale jeśli rozważacie mocny górski trening to zdecydowanie warto to przyjechać.Dziękuję za ten bieg i za spotkanie więcej o biegu zimowy janosik na stronie organizatoralink do wyników

ciastko za królestwo !

0
Myślę, że nie jestem osamotniony w apetycie na ciastka po treningu. Mogę się powstrzymywać jednak chwila nieuwagi i już wcinam ciastko. Wszystko jest super do czasu gdy jemy je w nieświadomości jego składu, wystarczy jednak rzut okiem na skład i nie jest tak miło :/Ale dlaczego mamy odbierać sobie przyjemności ? Trzeba cieszyć się życiem i .. i jeść ciastka jak je lubimy.By jednak cieszenie się życiem trwało dłużej lepiej takie ciastko zrobić samodzielnie, poza tym możecie je skomponować wg własnego widzimisię 🙂Podaje pod rozwagę przepis „bazowy” na szybkie wykonanie ciasteczek.Składniki:
  • 100 g płatków owsianych – ja daje błyskawiczne
  • 60 gram masła czy oleju kokosowego ( ja daje pół na pół)
  • paczka 75 g płatków migdałowych
  • dwa jajka
  • i tu dowolność można dodać trochę nasion chia, wiórków kokosowych czy startej skórki jakiegoś Waszego ulubionego cytrusa – testujcie !
  • przyda się coś do osłodzenia, np dwie łyżki miodu czy innego słodzika. Ja słodzik zrobiłem z 6 daktyli pociętych i zalanych wrzątkiem na kilka minut. Następnie wylałem wodę i zmiksowałem daktyle na pastę.
Sposób przygotowania:Rozgrzewamy piekarnik do 180 C a w tym czasie mieszamy ze sobą płatki i migdały. Wstawiamy masło i olej kokosowy na mały ogień by się roztopiły po czym czekamy aż trochę ostygnie. Jajka ubijamy tak by była mała pianka na wierzchu następnie dolewamy roztopione masło i olej oraz dodajemy słodzik ( u mnie zblendowane daktyle).Szykujemy blachę do ciasta – ja po prostu posmarowałem dno masłem.Blendujemy chwile by się wymieszało i dodajemy do płatków i migdałów. Całość mieszamy i po kawałku wykładamy na blachę do pieczenia formując takie kształty jakie chcemy. Ja dodałem jeszcze kilka pojemników do robienia mufinek i dałem na dno ciasto tak na 2 cm.Zamykamy piekarnik i czekamy +/- 15 minut ale kontrolujemy czy się czasem nam nie przypala.I gotowe ! Smacznego 🙂 

Góry Sowie – zimowy spacerek biegowy

0
Panorama z Wielką Sowa w tle
Panorama z Wielką Sowa w tle
0:30 sobota w końcu kładę się spać po pracy by o 4:50 wstać, jednak budzę się 10 minut przed alarmem o dziwo wypoczęty i zadowolony. Jak to możliwe, że brak snu nie zdenerwował mnie ? Jest jeden powód – dziś jest bieganie w górach a z prognozy wiem, że będzie rewelacyjna pogoda, zapowiadał się świetny dzień więc od rana miałem dobry humor, którego nie był w stanie zepsuć fakt, że staliśmy z Pawłem na przystanku 15 minut w mrozie czekając na resztę ekipy 😉 Wyruszamy w mocnym składzie Wielkopolskich Ultrasów 😉 Magda, Sebastian, Artur, Paweł i ja. Na miejscu spotykamy się z lokalnymi mocarzami chłopakami z MTB Walim Bartkiem i Szymonem, Grzegorzem z Dzierżoniowa oraz naszym głównym przewodnikiem, znanym biegaczem i organizatorem świetnego biegu Walimski Półmaraton Górski Aleksandrem. Alex zaserwował dla nas trasę szlakiem rowerowym przygotowany przez strefę MTB Sudety.Pamiętam jeszcze z czasów gdy ścigałem się na MTB jak tworzyła się ta oddolna inicjatywa zapaleńców, dziś dzięki ich pasji i pracy jest ponad 400 km przygotowanych i bardzo dobrze oznaczonych tras rowerowych. To kolejny powód by częściej przyjeżdżać do Walimia i okolic, to pozytywnie nastawiona na sport miejscowość. Sami mieszkańcy także biegają czy śmigają na rowerach.Aleksander  załatwił nam miejscówkę w szkole gdzie mieliśmy szatnie, ubikację oraz ciepłe napoje. Dzięki !!!Pojawił się pomysł by pobiec jednak trochę inna trasą do Zamku Grodno i dobiec na Wielką Sowę jednak aktualne warunki pogodowe na Wielkiej Sowie nie dały nam wyjścia – wiało ponoć tak, że wyrywało z butów. Zatem zostaliśmy przy pierwszym dobrym planie.o 11 ruszyliśmy w trasę, trochę za mocnym tempem ale daliśmy się ponieść otaczającej nas okolicy i pogody. Trasa miała kilka fragmentów po asfalcie jednak większość dróg i tak była przysypana śniegiem, co mnie cieszyło bo miałem buty z kolcami 😉 Cała trasa to 29 km i trochę ponad 900 m + na dodatek górki raczej łagodne więc całość trasy do przebiegnięcia na luzie, idealne na trening. Kolejnym plusem trasy jest fakt, że jest poprowadzona przez atrakcyjne miejsca mamy zatem góry Sowie w miniaturce.Ostatnie kilka km pokazał nam, że mimo niewielkich wysokości to prawdziwe góry a góry to zmiany pogody. Całość trasy to słoneczne i w miarę ciepłe warunki niemal bezwietrzne, no ok wiało na starcie w Walimiu natomiast w górach już było cicho. Natomiast 3 ostatnie km to już dość mocny i zimny wiatr atakujący każdy nieosłonięty fragment ciała z siłą huraganu. Ucieszył nas zatem ostatni szybki zbieg zasypaną śniegiem łąką, która zdawała się ucieczką przed morderczym wiatrem i taka faktycznie była, jednak skąpana w Słońcu idyllyczną łąka miała też swoje mroczne atrakcje. Tą nieoczekiwaną atrakcją przysłowiową kropką nad i była szaleńcza szarża niezabezpieczonego psa, ha ! to nie był pies to był 100 kg potwór o zębach tygrysa szablozębnego ociekającego pianą zainfekowaną wścieklizną prosto na Aleksandra. Już widziałem oczyma wyobraźni jak wyszarpuje całe ramię i obezwładnia Aleksa jednak skończyło się tylko na strachu, właściciel dopadł potwora i jakimś cudem odciągnął bestię od niedoszłej ofiary. A wszystko to na tyłach domów zatem smog to nie jedyny powód by nie biegać w mieście. Biegajmy w górach a jeśli nie wiecie w których to powiem Wam,  uderzajcie w góry Sowie ! I niech nie zniechęci Was droga bo i ona może być interesująca…

Karkonoskie spotkanie kończące sezon biegowy

0
Duńczycy mają słowo na określenie stanu szczęścia i relaksu. Jest to słowo opisujące całą koncepcję mająca ponad 200 lat. To cieszenie się małymi przyjemnościami dnia codziennego poprzez atmosferę relaksu i komfortu oraz bycia razem na co dzień.  Metoda ta mówi:
Walcz o swoje prawo do szczęścia. A przy okazji, bądź naprawdę tu i teraz.
Cała ta koncepcja zawiera się w jednym słowie HYGGE. My nie mamy takiego słowa może dlatego jesteśmy tak mało szczęśliwym narodem. Jednak część z nas mniej lub bardziej stara się żyć według tej metody nawet jej nie znając, bo kto nie chce cieszyć się życiem ?Wydaje mi się, że własnie ta potrzeba powoduje, że wbrew wszystkiemu potrafiliśmy wyrwać się ze swojej codziennej rutyny wsiąść w pociąg czy auto albo jedno i drugie i przejechać masę kilometrów by w środku zimnej nocy spotkać się na szlaku górskim. Tylko po to by dwa dni pobyć razem w górach czy to pobiegać czy pospacerować i pogadać ze sobą. Zresztą podróże też przynoszą odrobinę przyjemności, poniżej zdjęcie dworca wrocławskiego – czyż nie jest to ładne wnętrze ?Tak też spotkaliśmy się kolejny raz w Karkonoszach pod hasłem wspólnego biegania, tym razem w schronisku Strzecha Akademicka. Pobiegać pospacerować pogadać i pobyć w swoim towarzystwie. To nasza wersja Hygge.Plan zakładał do 30 km z opcją skrócenia. Zaczynamy z uśmiechami na twarzach od podejściana grań, która tu jest tundrąi kierujemy się na Spindleruv Mlyn przez wąska i chyba najbardziej dziką ścieżką w Karkonoszach pośród rumowisk na zboczach Koziego Grzbietu.Niestety nie dane nam podziwiać widoków, które tu są rewelacyjne ale mgła/chmury nadała temu miejscu też ciekawego klimatu.Zbieg jest techniczny i trzeba uważać by nie skręcic kostki. Im niżej jesteśmy tym więcej błota na trasie. Wpadamy na kawałek asfaltu w okolicach Hotelu Orea Resort Horal z kompletnie mokrymi stopami.Przed nami szlak do Bouda U Bílého Labe, ścieżka bardzo przyjemna o lekkim nachyleniu, która normalnie zawsze biegniemy jednak tym razem jest tak duże błoto śniegowe, że każdy się poddaje 🙂Straszliwie nam psychę rozwalało to błocko powyżej kostek. Choć i tak ciągle wydawało się jakoś kolorowo, ciekawe dlaczego 😉Końcówka szlaku to zbieg do Bouda U Bílého Labe i tu chwile się zatrzymujemy by napawać sie widoczkami. Urokliwe miejsce.Tu postanawiamy, że skracamy trasę i wracamy do Strzechy. Ostatnie metry podejścia to znów atrakcyjne widoczki zaserwowane przez naturę. Zostało zatem wejść na przełęcz do schroniska Odrodzenie na kawkę, która przedłużyła się o obiad 🙂 Magda zrezygnowała z obiadu i po kawie z nowa dawką energii ruszyła do Strzechy. Po godzinie i my ruszamy. Stwierdziłem, że pobiegnę jeszcze przez polanei Samotnięa reszta ekipy miała plan by przebiec granią. Dzięki temu zrobili świetne zdjęcie stawu z góry.Do schroniska wszyscy dotarlśmyi na moment przed zmrokiem wykorzystując okazję by zrobić zdjęcia zachodu Słońca. Ależ było bajecznie !
W teraz szołer plus jakieś jedzonko i czas przywitać resztę ekipy. Pojawili się i Józek i Ania razem z swoim psem a także Marta i Wojtek także z psem. Wspaniale było ich wszystkich znów zobaczyć. Wojtek dopiero co wrócił z Napalu i rozpalił nasze oczy zdjęciami z Annapurny, znów zatęskniłem za wysokimi górami. Rozmów nie było końca. W nocy pogoda się zmieniła, zaczął wiać mocniej wiatr i padać śnieg, spadła tez temperatura. Rano wiedzieliśmy już, że nie uda nam się wykonać planu i zdecydowaliśmy się na zdobycie Śnieżki. Co prawda trasa nie za długa bo to ledwo 10 km ale było zacnie gdyż mocno wiało. Na szczycie to było 150 km/h. Były momenty gdy wiatr wwiewał nas pod górę i biegło się z tempem 5:30 bez jakiegokolwiek wysiłku i to przypominam pod górę po lodzie 🙂
Tym razem pobiegliśmy w trójkę, Aneta i Ania wyszły na szlak trekkingowo a reszta też spokojnym krokiem zeszła do miasta.Korzystając z każdej minuty tego weekendu na łapanie szczęścia w uśmiechach znajomych, oglądaniu zachodu Słońca, biegu w śniegu, silnym wietrze na szczycie czy rozmowach przy szklance wina Santa Luz spotkanie dobiegło końca. Teraz naładowani pozytywną energią możemy wracać do domów, aż do kolejnego ładowania akumulatorów.I tak oto zakończył się nasz weekend w stylu hygge.

Santander – Perełka północno zachodniej Hiszpani, co warto zobaczyć ?

0
 Santander stolica Kantabri leży nad zatoką Biskajską i liczy +/- 180 000 mieszkańców. Miasto to odwiedziliśmy w połowie października w momencie gdy w polskich górach spadło sporo śniegu a reszta kraju była zalewana mokrym deszczem a temperatura spadła do 8 stopni. Na miejscu trafiliśmy na przyjemną słoneczną aurę i temperaturę około 20 stopni w plusie. Pierwsze co rzuca się w oczy po wylądowaniu to miniaturowe lotnisko, na tak małym jeszcze nie lądowałem. Szybie wynajęcie auta i ruszamy do Hotelu, który od lotniska oddalony jest o 20 km. Hotel mieliśmy na plaży Playa del Sardiniero.hotelMiejsce to jest dość dobrym rozwiązaniem gdyż, jest to część bardziej turystyczna, mniej zatłoczona jak centrum miasta no i nie bez znaczenia jest to , że nie ma tu już strefy parkowania 😉santander-nocaZ parkowaniem w Santander jest jak w każdym mieście raczej ciężko. Bezpłatnie można parkować tylko w miejscach oznaczonych na biało. Najbliżej centrum darmowy parking znajduje się w rejonie Museo Marítimo del Cantábrico i przy Palacio De Festivales De Cantabria. Zostawiając tam auto można spacerkiem wzdłuż zatoki dostać się do centrum po drodze odwiedzając knajpkę Casa Lita gdzie smacznie i nie drogo można przekąsić małe kanapki z różnymi dodatkami nazywanymi tutaj PINCHOS. Koszt ok 2 – 2,5 euro za sztukę zdecydowanie warte skosztowania. Sama knajpka została zauważona przez Michelina.casa_litaO mieście nie napiszę za bardzo bo nie lubię po nich chodzić na pewno jak ktoś lubi to doczyta w sieci. Są tu jakieś zabytkowe kościoły jak wszędzie, deptak etc.. ale miasto jak miasto osobiście staram się z nich szybko uciec na przedmieścia, plaże czy w góry.Opcji ucieczek od zgiełku miasta Santander oferuje zaskakująco dużo. Jak choćby kilka plaż, każda o innym charakterze. Playa del Sardiniero położona wzdłuż bulwaru części turystycznej oferująca widok na Ocean, pole golfowe na wzgórzach po lewej stroniesaridniero saridniero1i półwyspie Magdalena po prawej.santander_magdalenaPlaże przy półwyspie Magdalena, bardziej spokojne, osłonięte od wiatru z widokiem na drugi brzeg zatoki gdzie widać cypel usypany z piasku nazwany Playa El Puntal (Nudista)idealny dla osób lubiących niekończące się spacery plażą a take dla serferów gdyż tu fale są największe. Ostatnia plażą jest kameralna Playa de Mataleñas wciśnięta pomiędzy skaliste urwiska i schowana przed całym Światem.Santander jest na tyle ciekawym i różnorodnym miastem, że możecie przylecieć tu tylko dla tego miejsca i wówczas nie będzie potrzebne wynajęcie auta, gdyż ma ono dobrze rozwiniętą sieć autobusów. Dodatkowo spora ilość punktów z rowerami.W samym Santander polecam jeszcze dwa miejsca spacerowe. Półwysep Magdalena to idealne miejsce na spacer z dziećmi gdyż mamy tu np darmowe mini zoo z morskimi zwierzętami jak foki czy lwy morskie,duży plac zabaw niezły punkt widokowy na wniesieniu (uwaga wieje straszliwie 😉 ) wraz z zamkiem Palacio de La MagdalenapalacNa dole mamy plaże i knajpkę gdzie można spokojnie wypić kawę czy piwo mając oko na bawiące się opodal dzieci. Co do kaw to nie udało nam się wypić dobrej lub inaczej, nie kwaśnej. Sporo knajp zaliczyliśmy ale kawy strasznie kwaśne :/ Od razu mała techniczna uwaga dotycząca jedzenia. Kto był w Hiszpanii to zapewne już zna określenie sjesta  podczas, której wszystko jest zamknięte. Podczas sjesty je się obiad więc czynne są tylko knajpy. Jak ktoś spóźni się na porę obiadową 15-17 i zechce zjeść obiad o 18 no to sorry zostają kanapeczki. Jedzenie podawane będzie ale od 20 🙂 Kolejna sprawa to samo zamawianie. Nie można zamówić np samego głównego dania trzeba też zamówić starter. Na szczęście postres czyli desery to opcja i nikt się nie będzie krzywił, że tego nie zamawiamy. Samo jedzenie w knajpach nie jest tanie chyba, że trafimy na oferty dnia. Wówczas mamy do wybory mniej dań niż w karcie ale za to w jednakowej cenie np 12 eurantów na starter, danie główne i jakiś napój.Tyle jeśli chodzi o jedzenie.Drugim ciekawym miejscem jest w Santander to półwysep Cabo Mayor.  Można tam wejść schodami w okolicach parkingu na Avenida Manuel García Lago, 1 lub wjechać na parking przy polu golfowym.polegolfowesantanderGłówne atrakcje tego miejsca to plaża Playa de Mataleñas, wspaniałe widoczki na Ocean i Santander, skaliste wybrzeże, park Parque De Mataleñas park Forestal Park Santander, ścieżki wzdłuż klifu zakończone przy latarni morskiej 100 m nad poziomem wody Faro Cabo Mayor.latarniaSamo miasto położone jest na wzgórzach, posiada sporo terenów do biegania czy jazdy rowerem.Jeśli macie auto warto odwiedzić pobliski rejon górski Picos de Europa, po którym trochę udało mi się pobiegać.Jadąc w góry w rejon jeziorek lagos de covadonga, które opisałem tutaj warto zatrzymać się na moment w miejscowości Cangas de Onis dla skalnego mostu.most_kamiennyNa wybrzeżu mamy jeszcze kilka miejsc wartych zatrzymania się na moment. Jeśli będzie sztorm czy mocny wiatr warto pojawić się w miejscu llames de pria bufonesblaznymożna wtedy zobaczyć coś takiego
Fajna plaża ale także ścieżka na klifie Paseo de San Pedro szczególnie podczas zachodu Słońca w miejscowości Llanes.llanes llanes1Na koniec moje dwa ulubione miejsca:San Vicente de la Barqueraz wspaniałym widokiem na Picos de Europa i świetnymi dwiema plażami. Mega mega urokliwe miejsce.san-vicente-de-la-barqueraz san-vicente-de-la-barqueraz1pieny-widoczek
Oraz nie codzienna plaża Playa de la Arnía.playadelaarnia1 playadelaarnia2 playadelaarnia3